Ta strona nie może być wyświetlana w ramkach

Przejdź do strony

Jeśli znajdziesz błąd ortograficzny lub merytoryczny, powiadom mnie, zaznaczając tekst i naciskając Ctrl + Enter.

Ziemia Rzymu (opowiadanie)

Paja Jovanovic, Furor Teutonicus
Paja Jovanovic, Furor Teutonicus

Opowiadanie Pani Joanny Morgan – pasjonatki kultury antycznej – która w wolnych chwilach pisze opowiadania umiejscowione w świecie antycznego Rzymu. Poniższa opowieść zaczyna się od klęski pod Arausio i przede wszystkim opowiada o konflikcie pomiędzy Gajuszem Mariuszem a Lucjuszem Korneliuszem Sullą.

Prolog

Morze ludzi zalało piękną, mieniącą się wszystkimi odcieniami zieleni dolinę.

Ta ludzka chmura zdawała się nie mieć ani początku ani końca. Mężczyźni, kobiety i dzieci wędrowali przez bezkresne połacie ziemi:jedni na piechotę, drudzy na koniach, jeszcze inni na wozach. Za wozami prowadzili powiązane bydło; w klatkach na wozach pełno było różnej maści ptactwa i drobiu. Wędrowcy wyglądem różnili się od miejscowych. Odziani byli w długie płaszcze lub opończe; nogi mieli przewiązane szmatami, aby chroniły ich przed zimnem i niewygodami podróży. Szczególnie wyróżniało ich uczesanie. Zarówno kobiety jak i mężczyźni nosili długie włosy. Zwłaszcza mężczyźni często zaplatali warkocze z boku głowy.

Zdawało się, że ta chmura ludzi wypełni sobą całą przestrzeń. Były ich setki, za jedną kolumną ciągnęła następna.

Kim byli? Dokąd zmierzali? Tego nie wiedział nikt.

Jak większość ludów Północy uciekali przed zimnem i głodem. Ciągnęli na południe, przeszli krainę nazywaną przez miejscowych Galią, otarli się o równiny Hiszpanii, a teraz za cel obrali sobie ziemi italskie.

Stara kapłanka wylała na kamień krew świeżo zabitego zwierzęcia. Wszyscy skupili się wokół niej w milczeniu. Czekano w napięciu na jej słowa. Wojownicy, wodzowie, kobiety i dzieci. Ona podniosła rękę do góry i wskazała im drogę na południe. Bogowie zdecydowali. Tam znajdą nowy dom:pola do uprawy, żyzne i obfite jak nigdzie indziej. Nie lękali się. Wierzyli w to, że bogowie ich ochronią. Nie słuchali przejezdnych kupców, którzy ostrzegali ich przed potężnym państwem na południu i jego niezwyciężonymi legionami. Czyż kiedyś nie pokonali tych legionów? Teraz mogą je zetrzeć z powierzchni ziemi. Cóż to za państwo, które nie ma wodza, tylko rządzi za pomocą rady. Oni jako lud udowodnią, że zamieszkają na tych ziemiach.

I pewna siebie kolumna ruszyła w dalszą drogę.

Tym ludem byli Cymbrowie.

Rozdział pierwszy. Szyderstwo bogów

Z tysięcy gardeł barbarzyńskich wojowników wyrwał się jeden krzyk, który niesiony po całej dolinie ogłuszał zastępy rzymskich legionistów. Stali oni nieruchomo, niczym postaci wyrzeźbione w skale, nie będąc w stanie się poruszyć ani oderwać oczu od nadciągającej chmary rozszalałego, ludzkiego żywiołu. Barbarzyńcy byli wszędzie. Spadali na zaskoczonych Rzymian niczym szarańcza, która pustoszy pola rolnikom. Zeskakiwali z drzew, wyłaniali się zza wzniesień, wyrastali jakby spod ziemi. Ich uderzenia były niemiłosierne. Poczęli siać spustoszenie w zdyscyplinowanych szeregach Rzymian, którzy nie zdążyli stanąć w zwyczajowej formacji. Nie wiadomo co było bardziej przerażające:szybkość napastników z jaką dziesiątkowali przeciwnika, ich oszalała skuteczność czy krzyk, który przeraziłby każdego aż do szpiku kości. Krzyk płoszący konie, mrożący krew w żyłach.

Fala Germanów niczym wezbrana rzeka dotarła do triarii, podczas gdy Rzymianie na próżno próbowali odeprzeć atak. W tym chaosie bogów wojny, równina coraz bardziej pokrywała się rzymskimi ciałami.

– Do mnie – jeden Rzymianin skupił wokół siebie część żołnierzy. Jego głos nie przypominał już ludzkiego głosu, ale ryk zwierzęcia, które w panice pragnie za wszelką cenę wyrwać się z tego teatru śmierci.

– Do mnie – nawoływał raz po raz. Niektórym żołnierzom udało się dotrzeć do niego. Ale już po chwili barbarzyńcy praktycznie zepchnęli ich nad wodę. W pełnym rynsztunku, z ciężkimi napierśnikami i zbroją, nie mogli znaleźć w rzece wybawienia, ale pewną śmierć. Mimo tego zagrożenia, jeden po drugim wpadali w jej odmęty. Konie topiły się, legioniści próbowali zrzucić zbroję, wielu od razu szło na dno. Na innych, którzy zdążyli się wyswobodzić, czekał wróg, bezwzględnie wykorzystujący te chwile przeznaczone na ratunek. Rzeka zabarwiła się czerwienią, a brzeg zaścielił się trupami. Części ciał i wnętrzności mieszały się z porozrzucanymi w nieładzie zakrwawionymi napierśnikami i hełmami.

Jeden z rzymskich oficerów nie uląkł się barbarzyńskiego żywiołu. Torował drogę umożliwiając odwrót garstki swoich żołnierzy. Z łatwością wyswobodził się z napierśnika i odpierał razy nacierających na niego przeciwników. Ale i on był skazany na porażkę. W pewnym momencie strzała ugodziła go w udo. W ślad za nią posypały się następne. Zawisł przez chwilę na swoim rumaku, a później niczym tytan strącony w otchłań, runął w odmęty rzeki. W całej dolinie zabrzmiał dziki krzyk zwycięzców, którzy ruszyli w pościg za niedobitkami.

Łódź sunęła powoli.

Ciemnoniebieska toń wody odbijała stalowoszare, gniewne sklepienie niebios na swojej tafli. Cała okolica tonęła w niemym, niepokojącym oczekiwaniu. Ciemnobrunatne kształty, ukryte w przybrzeżnym sitowiu, poderwały się do lotu i wzbudziły niepokój wśród dwóch skulonych cieni na łodzi. Dwaj mężczyźni, otuleni w grube opończe rozpoznali wśród tych kształtów miejscowe ptaki. Obaj jednocześnie odetchnęli z ulgą. Tym razem to nie był wróg.

Łódź posuwała się do przodu, a oni śledzili brzegi rzeki z coraz większym niepokojem.

W pewnym momencie uwagę jednego z nich przykuł pewien punkt w niedalekiej odległości

– Tam coś jest – wyszeptał jeden z mężczyzn. Obaj zaczęli się wpatrywać we wskazany punkt.
– Lepiej wracajmy, Marku – powiedział drugi z mężczyzn.
– Na wszystkich bogów podziemia – wyszeptał z rosnącym przerażeniem Marek – To człowiek.

I wskazał punkt w niedalekiej odległości. Chwycili wiosła w ręce i zaczęli przybliżać się do tego miejsca… Im bardziej się zbliżali, tym większe przerażenie wzbudzał w nich ten widok. Na niewielkiej kłodzie drewna, zaczepionej o przybrzeżne szuwary, leżało ludzkie ciało. Zwiadowcy byli pewni, że człowiek ten nie żyje. Podpłynęli do niego zupełnie blisko. Pod mazią błota przemieszanego z krwią dostrzegli Rzymianina. Na ramieniu widniał ślad po cięciu, a z tułowia i prawej nogi wystawały strzały barbarzyńców.

– Straszna śmierć – powiedział młodszy z mężczyzn.
– To ktoś z obozu Serwiliusza Caepio – zauważył Marek.- Popatrz, Filipie! Tam!

W górze rzeki, tuż przy wzgórzu unosił się ciemny dym. – To obóz Serwiliusza. Barbarzyńcy go zaatakowali. Musimy jak najszybciej dać znać co się stało.

– A co z nim? Zostawimy go tak?
– Nie godzi się. To rzymski oficer. Zasługuje na pochówek zgodny z nasza tradycją.

Z trudem wciągnęli bezwładne ciało na łódź. Marek pochylił się nad ciałem i wytarł trochę

mazi z twarzy tego człowieka.

– Na Jowisza! – wykrzyknął Marek – To Kwintus Sertoriusz!
– Kto?
– Kwintus Sertoriusz! Jeden z oficerów służących pod Serwiliuszem. Spieszmy się!

Chwycili wiosła i ruszyli w stronę, gdzie rozbił obóz konsul Maliusz Maximus. Tym razem płynęli szybko, jakby świadomi tego co mogła spowodować zwłoka. – Ten człowiek musiał płynąć pod prąd, to ktoś godny podziwu – wyszeptał z uznaniem Filip.

Ukryli łódź w szuwarach i ruszyli dalej niosąc ciało Kwintusa Sertoriusza. Nagle wydało im się, że ciało drgnęło, a do ich uszu dobiegł cichy jęk. Popatrzyli na siebie niepewnie i ostrożnie położyli Sertoriusza na trawie. – On żyje… – wyszeptał Marek badając puls rannego. – To nie do uwierzenia, ale on żyje !

Bali się teraz go dotknąć, aby nie pogorszyć jego stanu.

– Biegnij do naszego obozu, Filipie. – zdecydował Marek – Sprowadź pomoc i powiedz co widzieliśmy.

Filip niewiele myśląc, puścił się biegiem przed siebie. Marek przyglądał się Sertoriuszowi ze zdumieniem. To było nieprawdopodobne. Tyle ciosów, tyle strzał tkwiących w ciele, a jednak ten człowiek żył. Na przekór wszystkiemu! Marek wielokrotnie widywał Sertoriusza, słyszał o jego odwadze. Ale co innego było słyszeć, a co innego przekonać się o tym naocznie. Był świadom faktu, że na jego oczach wydarzyło się coś niezwykłego:oto narodziła się legenda.

Niebawem Filip powrócił w towarzystwie medyka i tragarzy. Zabrano Sertoriusza do obozu.

Konsul Maliusz Maximus wyszedł przed namiot. Był to niewysoki człowiek, o włosach mocno przyprószonych siwizną. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Zawiadomiono go już o wszystkim co donieśli zwiadowcy.

– To Kwintus Sertoriusz? – zapytał jednego ze swoich oficerów.
– Tak, panie.

Maximus pochylił się nad ciałem.

– Żyje? Jak to możliwe?
– To prawdziwy cud, że jeszcze żyje – oznajmił medyk.

Nagle Kwintus Sertoriusz chwycił za rękę starego konsula, zanim ten zdążył zrobić unik.

– Panie… ratuj nas…
– Barbarzyńcy zaatakowali was czy też Serwiliusz wydał rozkaz ataku jako pierwszy? – zapytał stary konsul. Jego twarz przybrała wyraz niezwykłej zaciętości.
– Zaatakowano was? – powtórzył z naciskiem konsul.
– Nie – padła słaba odpowiedź – Ale zaklinam cię panie, ratuj żołnierzy… oni nie są niczemu winni… Pomóż im, błagam…- ranny osłabł zupełnie. – Zabierzcie go – zdecydował Maximus- Jak on mógł tak postąpić? Teraz kiedy rozpocząłem rozmowy z barbarzyńskim wodzem. Serwiliusz wbił mi nóż w plecy – powiedział do siebie z goryczą w głosie.

Tragarze odeszli zabierając nosze ze Sertoriuszem.

Maximus wyglądał jak człowiek, którego opuściła nadzieja.

– Wy dwaj – zwrócił się do zwiadowców – zbierzcie całą grupę. Chcę wiedzieć dokładnie co tam się stało.

– Tak, panie- kiwnął głową karnie Marek.

Jeden z oficerów stojących obok Maximusa zniecierpliwił się i zapytał:

– Co zrobimy? Pomożemy im?
– Nie zamierzam narażać swoich ludzi. Prokonsul Serwiliusz wiedział co czyni. Tak bardzo pragnął sławy. Chciał pokonać Cymbrów jako pierwszy. Chciał poczuć się zwycięzcą i wkroczyć triumfalnie do Rzymu. Niech więc teraz zbiera owoce swoich działań. Sprawdzić umocnienia wokół obozu. Nie ruszymy się stąd na krok.

Jego legaci i oficerowie wiedzieli, że dalsze dyskusje były bezsensowne. Patrzyli w stronę dymu unoszącego się w oddali, który z każdą chwilą złowieszczo ciemniał w ich oczach.

Ranek wyłaniał się z mroków nocy bardzo leniwie. Na niebie pełno było cieni, które z trudem przepuszczały światło dnia. Nieznana siła wisiała w powietrzu i wyzwalała złowrogi niepokój, który niepostrzeżenie wkradał się w ludzkie serca. Od czasu do czasu spoglądano w stronę miejsca, gdzie jeszcze do niedawna znajdował się obóz Serwiliusza, a teraz czarnoszara chmura dymu pokrywała wszystko. Żołnierze czuli, że to jeszcze nie jest koniec, że wkrótce wydarzy się coś złego. Nad ranem część zwiadowców, wśród których byli Marek i Filip, powróciła do obozu. Nie mieli dobrych wieści. Liczba zabitych rosła, nie wiedziano jaki los spotkał samego Serwiliusza.
Mgła powoli przerzedzała się i wkrótce straże dostrzegły ludzkie sylwetki wyłaniające się z tej ponurej poświaty. – To pewnie reszta zwiadowców – powiedział jeden ze strażników. Nagle dostrzegli, ze w kierunku obozu leci coś, co kształtem przypominało pocisk z katapulty. Ten kształt upadł zaledwie parę metrów od bramy wjazdowej do obozu. Strażnicy zbliżyli się powoli do tego miejsca i zamarli z przerażenia. Była to ludzka głowa.
Cofnęli się błyskawicznie, natychmiast zamykając za sobą bramę. Ale w kierunku obozu ciskano coraz więcej głów, które spadały obok wejścia. Byli to wysłani zwiadowcy?
W obozie zapanował chaos. Żołnierze biegali w popłochu, centurioni i dekurioni próbowali nad nimi zapanować. W panice budzono konsula i dowódców.
– Jak to? Co się stało? – pytał zaspany Maximus – Trzeba wysłać posłów, tak… posłów…
– Konsulu, co ty mówisz?! Oni wszystkich wymordują!!
Tak szybkiego szturmu barbarzyńców nikt nie przewidział. Ani tego, ze zaatakują z różnych stron. Rozzuchwaleni niespodziewanym zwycięstwem nad Serwiliuszem, postanowili zaatakować obóz Maximusa. Legaci i dowódcy usiłowali przekrzyczeć panujący zgiełk, ale komendy ginęły w hałasie. Straży przybocznej udało się wsadzić konsula na konia i wywieźć go poza obóz.
– Osłaniajcie nas – jeden ze strażników krzyknął w stronę legionistów.
Ci legioniści, zawsze waleczni i niezłomni, walczyli do końca. Nawet w obliczu przeważających sił wroga.
– Dowódcy uciekają, ale my znamy swój honor – powiedział jeden z nich. – Pokażemy tym barbarzyńcom, ze Rzymianin może stracić życie, ale nie honor. Odpowiedział mu okrzyk, z którym legioniści zawsze ruszali do walki:
– Za Rzym, za Republikę!
Ale barbarzyńcy byli wszędzie. Wdarli się do obozu niczym wezbrana rzeka. Nacierali z dzikością zwierząt, z precyzją niespotykaną do tej pory u podobnych im ludów. Legionistów przerażał widok Cymbrów, którzy byli wyżsi od Rzymian.
Marek biegł na tyłach obozu.
Barbarzyńcy jeszcze tu nie dotarli. Służba obozowa i niewolnicy ładowali co cenniejsze rzeczy na wozy.
– Głupcy, ratujcie życie! – krzyknął w ich stronę zwiadowca. Jeden z niewolników padł tuz przed nim, z głową rozwaloną toporem, rzuconym przez jednego z barbarzyńców. Czasu nie było zbyt wiele.
– Gdzie jest Kwintus Sertoriusz? – Marek krzyknął do uciekającego medyka.
– Kto? – oczy tego ostatniego rozszerzyły się z przerażenia.
– Ten ranny? – powtórzył Marek.
– W namiocie – medyk wykonał ruch głową.
– I nie ratujesz go?
– Nie można go przenosić, bo umrze… Zresztą i tak zginie z rak barbarzyńców… Puść mnie człowieku – przerażony medyk wyrwał się z uścisku Marka i zaczął uciekać w stronę rzeki.
Marek wbiegł do namiotu i niewiele myśląc dźwignął nieprzytomnego Sertoriusza z posłania. Ranny ciążył mu bardzo, ale udało mu się przerzucić go przez ramię. Na zewnątrz rozejrzał się wokół siebie i ruszył w stronę rzeki.
– Filipie – zawołał, gdy dostrzegł znajomego zwiadowcę. – Pomóż mi!
– Dlaczego go ratujesz? On i tak nie przeżyje!
Ale Marek nie odpowiedział.
Razem dotarli do rzeki, gdzie przy brzegu ukryta była łódź zwiadowców. Marek ostrożnie ułożył na niej Sertoriusza i spojrzał w kierunku obozu. Barbarzyńcy przerwali linię oporu i rozpoczęli rzeź Rzymian. Filip odbił łódź od brzegu.
Coraz większa liczba Rzymian uciekała w nieładzie nad rzekę, a tam dopadali ich Cymbrowie. W okamgnieniu jasnoniebieska barwa wody zamieniła się w czerwoną. Filip szybko wiosłował.
– Trzeba uważać na łuczników – powiedział i umilkł gwałtownie, bo ostra strzała przeszyła powietrze obok niego. Marek przykrył swoim ciałem Sertoriusza. W stronę łodzi posypał się grad strzał…

Późnym wieczorem dotarli do chaty położonej pośrodku lasu. Starali się omijać główny trakt, na którym mogli spotkać Cymbrów.
– Jeżeli nie znajdziemy pomocy, on umrze – wyszeptał Filip. Sam był lekko ranny, jedna ze strzał zraniła go w ramię. Marek rozglądał się po mizernym obejściu. Chata była uboga, ale wydawała się zamieszkana.. Po chwili wyszła z niej kobieta. Była już stara i pomarszczona, a jej szaty przypominały odzienie żebraczki. U pasa zwisała jej sakwa i kości nieznanego zwierzęcia. Marek w okamgnieniu zrozumiał z kim mają do czynienia.
Filip z trudem oparł się o drzewo. Jego towarzysz ostrożnie ułożył Sertoriusza na ziemii.
– Pomóż nam, kobieto… Jeżeli tego nie uczynisz, on umrze…
Starucha pociągając nozdrzami, pochyliła się nad rannym:
– Życie z niego jeszcze nie wypłynęło, chociaż dawno powinno – stwierdziła -wnieś go do chaty. A temu drugiemu też trzeba opatrzyć ranę – wskazała Filipa.
Kobieta ujęła zapaloną pochodnię. – Uciekacie przed Bojoryksem, prawda?
– Jeżeli spróbujesz ich otruć, wiedźmo … – zaczął groźnie Marek.
– To co mi zrobisz? -roześmiała się w odpowiedzi, ukazując poczerniałe zęby. – Nie mogłabym go skrzywdzić – wskazała na Sertoriusza – On jest wybrany.
– Wybrany? – zapytał zdumiony Marek. Nie miał jednak czasu na dalsze pytania. Resztką sił złożył Sertoriusza na łożu w chacie. Niósł go tak długo, że czuł wszystkie mięśnie.
Wnętrze chaty było przepełnione odorem stęchlizny przemieszanej z zapachem ziół. Przyprawiało go o mdłości. Wyszedł szybko, by sprowadzić Filipa.
Tymczasem starucha rozpoczęła starania o chorego.
– Trzeba odprawić złe duchy – poinformowała zwiadowców, którzy zajęli miejsca na ławie stojącej naprzeciw niej.
– Złe duchy, tylko tyle masz do powiedzenia? – zaczął Marek, ale umilkł pod wpływem jej wzroku. Zaczęła okadzać chorego dymem z kadzidła, który szczelnie wypełnił całą izbę. Później zebrała garść ziół, starła je na drobną masę i zaczęła smarować nią pierś Sertoriusza.
Filip, który był mocno zamroczony, i przez swoja ranę, i przez warunki panujące w pomieszczeniu, otworzył szeroko oczy i wpatrywał się ze strachem w staruchę. Ta wypowiadała półgłosem zaklęcia, obsypywała chorego i sama zaczęła się posypywać. W rogu chaty ustawiła niewielka figurkę nieznanego im bóstwa. Marek i Filip obserwowali ją bez słowa. Nie byli w stanie powiedzieć jak długo to trwało. Być może to intensywny zapach ziół wpłynął na nich tak, że nie wiedzieli co się wokół nich dzieje. Nawet wtedy, gdy starucha podeszła do Filipa oczyścić mu ranę. Byli tak zmęczeni i odurzeni, ze pokładli się na ławach i natychmiast zasnęli.
Marek spał do południa następnego dnia. Gdy wstał, wyszedł przed chatę i wylał na siebie kubeł zimnej wody.
– Żyje? – zapytał siedzącą przed chatą kobietę.
– Żyje – odpowiedziała układając coś w koszu – Uratowałeś mu życie – dodała po chwili. – Jeszcze wiele razy będziesz go ratował.
Marek był poruszony jej słowami. Intrygowało go dlaczego nazwala Sertoriusza wybranym.
Kobieta odgadła jego myśli i uśmiechnęła się.
– Czekają go wielkie rzeczy… I czyhają na niego wielcy wrogowie. Jeśli chcesz mu naprawdę pomóc, strzeż go. Na jego drodze stanie człowiek, który jest lwem i lisem. Chroń go przed nim.
Wstała z ławy i ruszyła do chaty, pozostając zdumionego Marka pogrążonego w swoich myślach. Na progu odwróciła się i powtórzyła z naciskiem.
– Pamiętaj! Chroń go przed tym, który jest lwem i lisem!

Rozdział drugi. Lew i lis

Nic nie widział. Oczy miał zasłonięte opaską.
Musiał liczyć na wsparcie swoich innych zmysłów. Wiedział, że wprowadzono go do obszernego budynku. Świadczyć mogło o tym echo kroków rozbrzmiewających na korytarzach.
Starał się wychwycić każde słowo, każdy szept ludzi, którzy go pojmali. Po chwili zyskał niezbitą pewność, że to była mowa południowych ludów. A zatem płatni najemnicy.
Uśmiechnął się gorzko. Do takich zadań zawsze znajdują najemników. Wiedział też, że jego ludzie zostali związani i są niedaleko.
Usilnie starał się wyobrazić miejsce, w którym się znalazł. Czuł, że znajdował się w pałacu.
Pochód nagle zatrzymał się. Zerwano mu opaskę z oczu. Zmrużył je gwałtownie, bo oślepił go słoneczny blask. Po chwili przyzwyczaił się do dziennego światła i rozejrzał się wokół. Bł to obszerny dziedziniec pałacu. Wokół kolumn wiły się egzotyczne rośliny, a sam dziedziniec by wyłożony kolorowym kamieniem. Rzeźby przeplatały się z bujnymi palmami, a woda w fontannach szemrała delikatnie. W centralnej część, na podwyższeniu, do którego prowadziły schody, na zdobionym krześle siedział sam król. Spojrzenie miał senne, mętne od trunku, który popijał. Dwóch ciemnoskórych niewolników nieustannie go wachlowało.
Na twarzy przybysza zadrgał cień uśmiechu. Król Bokchus kochał wystawne życie. Otoczony przepychem, niewolnikami, niewolnicami, złotem i srebrem.
Król przyglądał się przez chwilę z zainteresowaniem nowoprzybyłemu.
– Oto i jest. On … najdzielniejszy Rzymianin – powiedział łamaną łaciną i skinął ręką na jednego z niewolników, który był zapewne tłumaczem.
– Witaj, Lucjuszu Korneliuszu – oznajmił tłumacz – Największy z wielkich, król Bokchus, jest rad, że może cię gościć w swoich progach. Wiele o tobie słyszał i dawno chciał cię zobaczyć.
– Jestem gościem? – zapytał z przekąsem Korneliusz- Trudno w to uwierzyć.
– Wybacz niedogodności podróży. Nikt nie chciał cię urazić.
– Nie chowam urazy – powiedział nagle po grecku Korneliusz, wiedząc, że król to zrozumie natychmiast. – Przybyłem tu w konkretnym celu. I ty, królu, znasz doskonale powód mojej wizyty.
Król pociągnął głębszy łyk ze złotego pucharu. Wyglądał jak człowiek, który najchętniej znalazłby się w innym miejscu.
– Nie jestem tu po to, abyś pokazywał mnie swoim sługom. Nie jestem najdzielniejszym Rzymianinem. Nie zamierzam nim zostać. Ale przebyłem tę drogę, abyś wydał mi człowieka, który zapomniał co to jest słowo dane Rzymowi.
– Piękna mowa, Lucjuszu Korneliuszu – oznajmił po grecku król. – Ale cóż mi po słowach. One dziś znaczą jedno, a jutro a drugie.
– Dlatego przywiozłem ci dary.
Król spojrzał pytająco na swoje sługi. Po chwili wniesiono masywną, drewnianą skrzynię. Król rozkazał pokazać jej zawartość.
Gdy ją otworzono, nawet najspokojniejsi słudzy wydali z siebie okrzyki zachwytu. Król Bokchus nie czekając na reakcję zauszników, sam zbliżył się do podarków. Oczy mu zalśniły na widok tych kosztowności.
Lucjusz Korneliusz przyglądał się królowi z wyższością i pogardliwym uśmiechem. Gdy ten nacieszył się podarkami i popatrzył znów na gościa, twarz tego ostatniego znów przybrała poważny wyraz.
– To wszystko może należeć do ciebie, królu. Jeżeli spełnisz moja prośbę.
– Nie jestem człowiekiem, którego łatwo można przekupić – twardo oznajmił król, chociaż jego oczy uporczywie wracały do skrzyni.
– To nie przekupstwo, to wdzięczność i przyjaźń Rzymu.
– Przyjaźń Rzymu – roześmiał się Bokchus – A gdzie był Rzym i jego legiony, gdy mordowano mieszkańców Cirty? Adherbal do końca liczył na waszą pomoc i zginął zamordowany, a jego miasto legło w gruzach. Jaką mam gwarancję, że Jogurta nie uczyni tego samego z moim miastem? Republika i jej Senat są daleko, a ja jestem tu sam jeden. I sam będę decydował co jest najlepsze dla mojego królestwa.
Bokchus gniewnie wydał polecenie swoim sługom.
Tuż przed Korneliuszem ziemia lekko zadrżała. Po chwili ujrzał, że marmurowa posadzka rozsuwa się na dwie strony. Zaskoczony zobaczył przed sobą wielki dół. Można było kogoś posłać na dno tej przepaści. Ale to nie była zwykła przepaść. Ta miała swoich mieszkańców. Oczy Korneliusza wypatrzyły w ścianach dwie nory. W krótkim czasie wyłoniły się z nich dwa dzikie koty. Przeciągały się leniwie, a potem zaczęły biegać wzdłuż ścian, usiłując wspiąć się i wyskoczyć. Zwabione ludzkimi głosami pomrukiwały złowrogo. Nie miały jednak szans, aby wydostać się z dołu.
– Są głodne- oznajmił Bokchus czekając na reakcję gościa. Zaczął oblizywać wargi z emocji.
Na twarzy Korneliusza nie drgnął ani jeden mięsień.
– A zatem je nakarm. Co mi do tego – powiedział zimno, a jego niebieskie oczy pełne były chłodu. – Jeżeli to mnie chcesz im rzucić – dodał po chwili – to nie będzie moja śmierć. T o będzie twoja śmierć królu. Wydasz wyrok na siebie i swoje królestwo, z którego nie zostanie kamień na kamieniu.
– Taki jesteś pewny, że Gajusz Mariusz upomni się o ciebie? – król podjął jeszcze jedną próbę.
– Nie on. Legiony się upomną.
– Legiony słuchają wodza, a wodzem jest Gajusz Mariusz – upierał się Bakchus.
– Legiony podążają za najdzielniejszymi. A kogo nazwałeś dziś najdzielniejszym Rzymianinem? Sam powiedz.
Korneliusz triumfował. Widział wahanie na twarzy króla, jego walkę i bezsilność. Widział jak Bokchus wpada we własną pułapkę.
Król usiadł na tronie jak pokonany. Ten człowiek był jego gościem, więźniem prawie. A jednak miał nad nim zdecydowaną przewagę. Nie umiał tego wytłumaczyć. Do dziś zastanawiał się po czyjej stronie stanąć. Ale dziś zrozumiał, że to nie od niego zależy. Jego rola była skończona.
– Wybacz, królu. Chciałbym udać się na spoczynek. Mógłbym tu jeszcze posiedzieć, skosztować twoich win, pooglądać dzikie zwierzęta, ale czas mi nie pozwala. Bądź tak dobry, uwolnij moich ludzi i przekaż mi twojego zięcia jak tylko się zjawi. Wierz mi, zyskasz dużo więcej niż tylko te skrzynię.
Brwi króla uniosły się do góry z niemym zapytaniem.
– Dostaniesz połowę Numidii – usłyszał pewny głos Korneliusza. I mimo toczących go wątpliwości, król rozpromienił się trochę. Ochoczo nakazał odprowadzić gościa do jego pokoi. Los Jogurty został przesądzony.

Statek kołysał się leniwie na falach.
Wiatry były pomyślne i niewielka rzymska jednostka pewnie zmierzała do italskich brzegów.
Pod pokładem na łożu wykładanym miękkimi tkaninami i pod futrzanym przykryciem leżał człowiek. Trudno było powiedzieć czy spał czy tylko odpoczywał. Jego twarz skrywał półmrok. Po chwili podeszła do niego półnaga piękność. Usiadła delikatnie na łożu podając mu puchar z winem.
– O czym śniłeś, ukochany? – zapytała miękką greką.
Korneliusz ocknął się ze zamyślenia.
– Przypomniała mi się moja wizyta u króla Mauretanii. Gdy do końca się wahał, kogo zdradzić:własnego zięcia czy Rzym? Mariusz liczył, że wysyła mnie na pewną śmierć.
– Mariusz zapłaci nam za to – oznajmiła kobieta. – Już zaczął płacić. Jego konflikt z Metellusem trzeba cały czas podsycać.
– Nie spodziewałem się, ze Metellus skarze na śmierć własnego człowieka.
– Najważniejsze, że winą za to obarczył Mariusza. I że będzie go nienawidził do końca swoich dni. Mariusz jeszcze nie wie, że to początek jego końca. Ten konflikt zaważy na jego dalszym losie.
Korneliusz popatrzył na kobietę z podziwem.
– Zastanawiam się jakby wyglądał świat, gdybyś się urodziła mężczyzną, Nicopolis.
Blondwłosa piękność zachichotała lekko. Rozsypała swoje długie, bujne włosy na klatce piersiowej Korneliusza.
– Wystarczy mi, że mam ciebie. Jesteśmy w połowie drogi, aby Republika była nasza.
– Mówisz jakbym miał zostać królem.
– Nie trzeba być królem, żeby mieć prawdziwą władzę. Czasami lepiej jest stać z boku, pozwolić, aby rządzili inni. Dlatego musisz zbliżyć się do rodziny Metellich.
– Do tego upartego osła Cecyliusza Numidyjskiego?
– Miałam na myśli jego syna.
– Młodego Kwintusa? Rozpieszczony arystokrata, nie skalał się nigdy żadną głębszą myślą… Bez swojego ojca on nie istnieje.
– Idealnie pasuje do naszych planów.
– Nie chcę takich sojuszników. Wystarczy, że zrobiłaś z Lucjusza Cezara mojego szwagra.
– Przymierze z Juliuszami Cezarami przyniosło ci wiele korzyści.
– Tak – roześmiał się Korneliusz – Spokrewniło mnie z Mariuszem.
– Nie narzekaj.
– Nie narzekam. Wytrzymuję arogancję Lucjusza. Swoją drogą nie jestem w stanie wyobrazić sobie jakiegoś Juliusza Cezara, który odniesie sukces w życiu. Co za rodzina! Banda opieszałych, zarozumiałych głupców!
Nicopolis oparła się na łokciu i spoważniała.
– Pamiętaj, że ludzie są ci potrzebni tak długo, jeżeli są przydatni. A Lucjusz Cezar może się jeszcze przydać.
Korneliusz westchnął
– Dlatego nie zerwałem z nim więzów rodzinnych po śmierci Julii – zamyślił się. Popatrzył głęboko w oczy Nicopolis – Planujesz moje życie w najdrobniejszych szczegółach. Wybierasz mi żony, wskazujesz sojuszników, pomagasz pozbyć się wrogów. Czym ja na ciebie zasłużyłem?
– Ja tylko wydobyłam siłę, która drzemała uśpiona w tobie. Tak naprawdę nie jestem ci do niczego potrzebna.
Pochwycił ją gwałtownie w ramiona i zaczął całować – Nigdy tak nie mów. Jesteś wszystkim co mam.
– Gdy wrócimy do Rzymu … – nagły spazmatyczny kaszel wstrząsnął całym ciałem Nicopolis.
– Nie podoba mi się ten kaszel… – Korneliusz spochmurniał – Po powrocie znajdziemy innego medyka.
– To nie jest potrzebne. Przejdzie zanim dopłyniemy.
Korneliusz popatrzył na nią z rosnącym niepokojem.
Nicopolis okryła się się szczelniej futrem, a on objął ją mocno ramieniem.
– Ciebie jednej nie mogę stracić -wyszeptał. W jego oczach można było wyczytać troskę i obawę.
Leżeli tak obok siebie długo, a delikatne ruchy statku kołysały ich wtulone w siebie ciała.

Był chłodny, styczniowy dzień.
Poranek okazał się nieco mglisty, ale ludzie pomimo tej niesprzyjającej aury, spieszyli do swych zajęć.
Forum przed Kurią Senatu Republiki powoli zapełniało się gęstą masą ludzi. Wszyscy wiedzieli, że dzisiejszy dzień może okazać się przełomowy. Że podjęte zostaną ważne decyzje. Każdy chciał być jak najbliżej serca Rzymu. Senatorowie wchodzili już do budynku. Zajmowali wyznaczone miejsca, okrywając się szczelniej, bo zimno dokuczało nawet tutaj, w ogrzewanej sali posiedzeń.
Ale mróz nie był ich największym zmartwieniem. To co spędzało sen z powiek dostojnych senatorów, to wizja Cymbrów i Teutonów u bram Wiecznego Miasta. Ta wizja poruszała wyobraźnię każdego z nich. Coraz nowsze doniesienia i raporty powoli obrazowały wymiar klęski. Na początku nikt nie mógł uwierzyć w to co się stało pod Arausio. Takiej katastrofy nikt się nie spodziewał. Jedni porównywali tę sytuację do porażki pod Kannami, inni wieszczyli, że sytuacja jest dużo gorsza. Jednego byli pewni:nadchodził czas decyzji. Należało odbudować armię. I to jak najszybciej. Cymbrowie w każdej chwili mogli ruszyć na Rzym. Samo odbudowanie armii było zadaniem trudnym i pociągało za sobą inną, skomplikowaną kwestię – kto miałby stanąć na czele tej armii?
Niewolnicy kończyli zapalanie lamp w sali, cichły już rozmowy. Obok krzeseł konsularnych pojawił się już Rutiliusz Rufus w otoczeniu liktorów. Nie zdążył rozpocząć posiedzenia, gdyż na zewnątrz wszczął się niespodziewany ruch. Wszyscy popatrzyli po sobie ze zdziwieniem.
Po chwili drzwi Kurii zostały otwarte na oścież i w słabym blasku słonecznego światła stanął Gajusz Mariusz. Wszedł do środka krokiem zdradzającym pewność siebie. Tuż za nim kroczyli jego ludzie, których obecności nikt się nie spodziewał. Mariusz wskazał im miejsce w bocznej części sali, sam zaś skierował się w stronę pierwszego szeregu ław, gdzie miał w zwyczaju siadać.
Wszyscy patrzyli na niego w osłupieniu. Jeden szczegół w jego wyglądzie przykuł powszechną uwagę. Na głowie Mariusza widniał wieniec laurowy, ten sam, który przed paroma dniami miał założony podczas swojego triumfalnego wjazdu do Rzymu. Żaden wódz nie odważył się nigdy wcześniej na podobny krok. Po sali przeszedł szmer niezadowolenia. Jedni wyśmiewali się z niego, inni ściskali dłonie w bezsilnej wściekłości. Kwintus Cecyliusz Metellus siedział jak skamieniały.
Pierwszy z tej fali zaskoczenia, jaka ogarnęła cały senat, ocknął się Rutiliusz Rufus.
– Na wszystkich bogów, Gajuszu Mariuszu! Czy możesz nam wszystkim wytłumaczyć co to ma znaczyć?
Mariusz uśmiechnął się w odpowiedzi, rozejrzał po sali i odparł grzecznie:
– A o co pytasz, dostojny Rufusie?
– Już ty dobrze wiesz o czym mowa- krzyknął ktoś z górnych ław.
Rufus poprosił o ciszę.
– Pytam – ciągnął dalej nieco chłodniej – Jakim prawem pojawiasz się w uświęconej Kurii w otoczeniu tych ludzi, z wieńcem laurowym na głowie?
Brwi Mariusza uniosły się nieco ku górze.
– A więc to mój strój stanowi problem – powiedział bardziej do siebie niż do Rufusa.
Tego było już za wiele dla Metellusa. Poderwał się gwałtownie z miejsca, na którym siedział.
– Niczego nie szanujesz, Gajuszu Mariuszu. Nie szanujesz Republiki, ani jej praw, ani nas tu zgromadzonych. Dlatego zadam ci tylko jedno pytanie. Czy jest coś, o co byłbyś w stanie walczyć i co jest dla ciebie ważne?
To pytanie sprawiło, że większość senatorów zastygła w napięciu. Metellus potrafił przemawiać jak natchniony. Jego syn, obecny na sali, czuł teraz wielką dumę ze swojego ojca. Był pewien, ze Mariusz nie ma żadnych argumentów. Że jego pycha zostanie ukarana.
Gajusz Mariusz podniósł się powoli. Przez chwile patrzał tylko na Metellusa, jakby pozostali senatorowie nie istnieli.
– Tak, jest coś co jest dla mnie szczególnie ważne. Coś, co stawiam ponad wszystko.
– Cóż to takiego? – zapytał kpiąco Metellus.
– Bezpieczeństwo Rzymu. Bezpieczeństwo Republiki i jej obywateli – powiedział dobitnie, akcentując każde słowo, aby nawet najdalej siedzący senatorowie go usłyszeli – Wszystko inne jest bez znaczenia.
Brwi Metellusa zadrżały. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Był pewien, ze wygrał. Że to do niego należało ostatnie słowo.
Mariusz popatrzał na zebranych, z których wszyscy milczeli czekając na ciąg dalszy.
– Jeżeli tak bardzo przeszkadza wam mój strój, dostojni senatorowie, nie martwcie się. Wyjdę, aby się przebrać. A gdy wrócę, dokończymy obrady. Czas, abym wstąpił na swój urząd jako konsul Republiki. Wszyscy zdajecie sobie sprawę, że czas nagli. Bo gdy my tu rozprawiamy o ubraniach, Cymbrowie połączą siły z Teutonami i staną u bram naszego Wiecznego Miasta. I wierzcie mi, oni nie będą zważać na stroje. Wymordują wszystkich. Bez wyjątku.
Na sali panowała głucha cisza. Wszyscy musieli przyznać rację Mariuszowi. A ten ruszył spokojnie do wyjścia. Metellus usiadł z trudem. Na jego twarzy malowała się mieszanka goryczy i bezsilności. Młody Kwintus współczuł ojcu. Ale podobnie jak on, nic nie mógł zrobić. Trzeba było czekać na pierwszy fałszywy ruch Mariusza, na jego pierwsze potknięcie. Bo przecież coś lub ktoś musi sprawić, że Mariusz przegra.

Stado ptaków przysiadło na połyskującej w słońcu kopule świątyni Triady na Awentynie. Trzy bóstwa:Ceres, Liber i Libera majestatycznie górowały nad Circus Maximus, a ich twarze skierowane były na Palatyn.
Na Forum Romanum i Kapitolu biło serce Rzymu, ale to Awentyn był jego prawdziwą duszą.
Co prawda nie leżał w murach samego miasta, ale to w niczym nie przeszkadzało. Jak głosiła legenda, to Remus wybrał Awentyn na swoją siedzibę. W trakcie obrzędów nie uzyskał przychylności bogów i Awentyn nie mógł być oficjalną dzielnicą Rzymu. Według wierzeń było to miejsce przeklęte. Ale Fortuna bywa przewrotna. Handlarze, rzemieślnicy czy ludzie pracy ukochali to miejsce.
Życie na Awentynie toczyło się bez przerwy. Zdawało się, że dzielnica nigdy nie zasypiała. Rzemieślnicze kramy, tawerny, lupanary rozbrzmiewały głosami w dzień i w nocy. Garbarze rozstawiali swoje kramy w pobliżu wielkich magazynów ze świecami i łojem (horrea candelaria), a obwoźni handlarze siarką zachwalali swój towar, przemykając po wąskich uliczkach Wiecznego Miasta. Kupcy, bankierzy, urzędnicy prowadzili swoje sprawy na Awentynie. Obok uznanych przez władzę stowarzyszeń, kwitł w najlepsze nielegalny proceder.
Nad wszystkimi czuwała Minerwa, patronka sztuk wszelkich i rzemiosła. U stóp jej świątyni swoje miejsce znalazło największe skupisko żebraków w mieście. Niejeden beznogi weteran wyciągał ręce w kierunku wiecznie spieszących się mieszkańców. Bardziej miłosierni obywatele rzucali mu garść monet, a mniej litościwi grad wyzwisk.
Awentyn był dumą plebejuszy. Wraz z ich rosnącą siłą, zyskiwał na znaczeniu. Tu mieściło się ich archiwum, tu swoje domy posiadali przedstawiciele największych rodów. Rzeźbiarze i kamieniarze uwijali się w pocie czoła przy rozbudowie bardziej znamienitych willi. Wreszcie między Awentynem a Palatynem znajdowało się Circus Maximus, do którego spieszyły tłumy żądne rozrywki.
Ale o rozbudowie dzielnicy zadecydował też inny czynnik.
Do Rzymu ściągały masy ludzi wypierane przez barbarzyńców z Północy. Codziennie przybywali nowi uciekinierzy, którzy pragnęli znaleźć schronienie obrębie wiecznego Miasta. I znajdowali je właśnie na Awentynie.

Rea wychodziła do miasta około południa. Przeważnie wtedy, gdy uporała się z dostawcami i handlarzami. Zabierała ze sobą dwie służące i kilku niewolników do pomocy. Odwiedzała znajomych, robiła zakupy na rynku, ale ostatnio coraz częściej wybierała inne miejsca. Na Eskwilinie i Awentynie z każdym dniem przybywało ludzi, którzy potrzebowali pomocy. Ranni i kalecy spod Arausio dogorywali w ponurych zaułkach albo chorowali w tandetnych przytułkach. Rodziny zabitych:wynędzniałe, pozostawione swojemu losowi, przedstawiały żałosny obraz. Dzieci-sieroty, pozbawione opieki, przemykały niczym szczury spłoszone na widok człowieka. I wreszcie osadnicy z ziem italskich, którzy zostali wyparci przez Cymbrów. Pozbawieni środków do życia, uciekający w popłochu, pragnący ocalić własne życie szukali azylu w Wiecznym Mieście.
Rea widywała ich codziennie. Codziennie nowych, bardziej pogrążonych w nędzy i rozpaczy. Klęska pod Arausio nabierała większych rozmiarów. Urzędnicy nie radzili sobie z problemem. Najniższe instynkty ludzkie brały górę nad wynędzniałymi masami:napady i rozboje stały się normą. Osadnicy za wszelką cenę próbowali zdobyć środki do życia.
Rea rozumiała to wszystko. Jako matka swoją uwagę skupiała na dzieciach i wdowach. Nawiązała współpracę z dawnymi klientami męża, którzy teraz starali się zrewanżować wobec niej. Wszystkie zgromadzone zapasy przewoziła do biedniejszych części Awentynu lub Eskwilinu i rozdawała ubogim. Wielu znajomych przestrzegało ją, nie rozumiejąc jej postępowania. Inni uważali ją za kobietę szaloną. Ale Rea potrafiła być uparta, widząc ile dobrego przynoszą jej działania. Niezrażona trudami, uparcie wędrowała w najuboższe miejsca Rzymu.
Nie inaczej było tego dnia.
Eskortowana przez służbę jechała wozem wąskimi uliczkami Wiecznego Miasta. Dzień był dość chłodny, więc niektóre ulice były bardziej opustoszałe niż zazwyczaj.
Nagle dalszą drogę zastąpiła jej grupa nędznie ubranych obdartusów. Służący, nie czekając na rozkaz, sięgnęli po broń.
– Nie chcę rozlewu krwi- powiedziała głośno Rea.
– My tez nie chcemy- odparł wysoki, barczysty mężczyzna o twarzy pokrytej plamami – Oddaj nam tylko swoje zapasy.
– Tego nie mogę zrobić – Rea widziała przewagę napastników, ale ani na chwilę nie straciła wrodzonej odwagi. – To jedzenie jest dla potrzebujących. Wy potraficie pracować, jesteście silni, oni nie są. Nie oddam wam niczego.
– To się jeszcze okaże. – mężczyzna ruszył w kierunku wozu i wyciągnął nóż.
Miedzy napastnikami a ludźmi Rei już miała wywiązać się walka, gdy powietrze przeszyła strzała, a przed atakującymi niespodziewanie wyrósł zakapturzony łucznik. W jego postawie było coś, co sprawiło, że wszyscy się cofnęli.
– Nie chcecie mieć kłopotów, prawda?- zabrzmiał silny, męski głos, na którego dźwięk serce Rei zadrżało.
Napastnicy spojrzeli po sobie i jeden po drugim zaczęli się wycofywać. Wreszcie wycofał się i ich przywódca.
Gdy zniknęli za rogiem, mężczyzna w kapturze odwrócił się w stronę wozu. Jeden z niewolników podał rękę swojej dominie i ta szybko zeskoczyła na ziemię. Stanęła przed nieznajomym, a on zrzucił kaptur z głowy. Służący natychmiast go rozpoznali i wydali z siebie okrzyki radości. Oczy Rei zaszkliły się ze wzruszenia. Dotknęła czubkami palców jego twarz, jakby chciała się upewnić, że to naprawdę on. Sertoriusz objął ją serdecznym ruchem. Radość, wzruszenie i silne emocje targały Reą za każdym razem, gdy go żegnała i gdy go witała. Żyła od jednego spotkania do drugiego. Przez moment nic do siebie nie mówili, ciesząc się tą niepowtarzalną chwilą.
– Nie powinnaś tak ryzykować, matko – powiedział Sertoriusz, gdy pierwsze wzruszenie już opadło. – Za bardzo się narażasz. To miejsce nie jest teraz bezpieczne.
– Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać?
– Dziś wróciłem do domu i nasz poczciwy Demetriusz powiedział mi czym się teraz zajmujesz.
– Muszę im pomóc. Ci ludzie nie mają nikogo.
– Za cenę własnego bezpieczeństwa?
Rea niepewnie dotknęła jego ramienia.
– Czasami nie mamy innego wyjścia – wyszeptała cicho. – Gdy usłyszałam o tym co się stało pod Arausio, byłam pewna… byłam pewna…
–… że, nie żyję? – wpadł jej w słowo Sertoriusz. Rea znów dotykała jego policzka, a z oczu płynęły jej łzy.
– Nie wiem, co stałoby się ze mną… gdybyś…
– Nie myśl teraz o tym – Sertoriusz znów ją objął – Wróciłem. Przeżyłem Arausio, chociaż to brzmi jak wyzwanie rzucone bogom.
Odsunął się od niej delikatnie.– Wkrótce się ściemni. Rozdajmy jedzenie i wracajmy do domu.
– Masz rację. Jesteś wyczerpany podróżą i byłeś ranny. Jak ty się właściwie czujesz? – zapytała z troską.
– Dobrze, matko. Przy tobie zawsze dobrze.
Ujął jej dłoń i razem ruszyli w kierunku gromadzącego się tłumu ludzi, którzy czekali na Reę i jej służbę.

Nieśmiałe promienie zachodzącego słońca wpadały do jednej z bocznych sal Kurii Senatu. Zebrała się tu niewielka grupa ludzi, którzy zajęli miejsca na ławach, umieszczonych w centralnej części sali. Wszyscy siedzieli nieruchomo, żaden z nich nie chciał zabrać głosu. Przypominali nieruchome posągi, które zastygły w oczekiwaniu na to co przyniesie los.
W bocznym korytarzu usłyszeli kroki. Ktoś przybliżał się do ich sali bardzo szybko. Po chwili drzwi otworzyły się z impetem. W drzwiach stanęła nowa postać i sadząc po zdumieniu na twarzach senatorów, nikt z zebranych na nią nie czekał.
W drzwiach stał Lucjusz Korneliusz. Wszedł do środka i gwałtownie rozwinął zwój przed senatorami.
– Możecie mi wytłumaczyć, o szlachetni ojcowie, cóż to jest? – podsunął im pod twarze zwój pergaminu.
– Rozkaz wymarszu, Lucjuszu Korneliuszu – oznajmił smutnie Rutiliusz.
– Wiem, że to rozkaz wymarszu. Mam objąć dowodzenie nad twoim oddziałem, Rutiliuszu.
– To bardzo dobrzy żołnierze. Osobiście zająłem się ich szkoleniem.
– To zlepek ludzi nie mających bladego pojęcia o walce. Oni nie dali by rady osiłkom w lupanarze, a co tu mówić o barbarzyńcach. … Dobrych żołnierzy zostawiłeś pod Arausio, Rutiliuszu. Do dziś nie wytłumaczyłeś jaka choroba powstrzymała cię wtedy przed objęciem dowództwa nad armią. Zamiast tego powierzyłeś ją takim ludziom jak Caepio czy Maximus.
– Nie o tym rozmawiamy, Lucjuszu Korneliuszu. Do rzeczy – ponaglił go jeden z innych senatorów.
– Nie rozumiem dlaczego wręczono mi rozkaz wymarszu na mieście, po kryjomu – ciągnął Korneliusz- Ostatnio wszystko w tym mieście dzieje się po kryjomu. Nocne obrady, wybory konsula in absentia…
Korneliusz zastanowił się przez chwilę i nie mogąc opanować emocji zapytał:
– Mam wyjechać z miasta tylko dlatego, że on tego chce, prawda? To nie jest decyzja Senatu! To decyzja Mariusza!
– Bacz na swoje słowa – upomniał go jeden ze starszych senatorów. Był to postawny jeszcze mężczyzna, o harmonijnych rysach twarzy.
– Przypominam wam, szlachetni senatorowie, że odpowiadacie przed ludem rzymskim. Tobie również Katulusie – zwrócił się do niego Korneliusz.
– Nie ty będziesz mnie pouczał – odrzekł lekko zdenerwowany Lutacjusz Katulus. – Uspokój się Korneliuszu, bo zapomnę, że byliśmy kiedyś rodziną…
– Nigdy nie przypuszczałem, że to powiem, ale zmusiłeś mnie do tego. Może to dobrze, że Julia nie żyje i nie jesteśmy już rodziną.
Katulus pobladł z emocji. Chciał coś powiedzieć, ale Korneliusz nie dopuścił go do słowa.
– Wyjadę z miasta. Lepiej jest wyjechać i nie patrzeć jak wielka Republika Rzymu zmierza w kierunku dyktatury. Siedzicie tu bardziej zniewoleni niż wszyscy niewolnicy, którymi wasze majątki są przepełnione. Oddajecie pełnię władzy człowiekowi, który przyniesie wam zgubę. Wspomnicie kiedyś moje słowa. Ale wtedy będzie za późno. Pamiętajcie o tym, ty dumny Oktawiuszu… i ty… Marku Antoniuszu… i ty Katulusie… Przyjdzie taki dzień, w którym zrozumiecie, że miałem rację. A wasz bezpieczny świat rozsypie się na waszych oczach niczym popiół z urny…
Zanim ktokolwiek mógł coś powiedzieć, Korneliusz rzucił krótkie „Vale” i odwrócił się na pięcie. Po chwili większość senatorów nie wiedziała czy był tu z nimi na pewno, czy może im się tylko przyśnił.
Senatorowie wiedzieli, że Mariusz był człowiekiem czynu. I był jedynym człowiekiem, który mógł uratować Republikę przed nadciągającą zagładą. Gdy niebezpieczeństwo ze strony barbarzyńców zostanie zażegnane, wtedy oni, senatorowie Rzymu, pozbędą się Mariusza. Taki jest odwieczny porządek rzeczy.
Senat, pełen wiary w ten prastary porządek, nie podzielał lub nie chciał podzielać obaw Korneliusza. Nie przyjmował do wiadomości, że Republika Rzymu przestawała istnieć na ich oczach. Że oto nadchodziło Nowe Jutro. Jutro niepokorne, jutro burzliwe; jutro, w którym jego dawni twórcy mieli odejść w niepamięć i ustąpić miejsca innym.

Na Polu Marsowym niewielki oddział szykował się do wymarszu. Korneliusz dosiadł konia i popatrzał w kierunku miasta.
– Ja tu wrócę, Gajuszu Mariuszu – powiedział cicho do siebie – Ja zawsze wracam.
I ruszył galopem przed siebie.

Rozdział trzeci. Świadek oskarżenia

– Barbarzyńcy okrążyli nas ze wszystkich stron. Byli wszędzie. Moi ludzie ginęli jeden po drugim…
W szybkim czasie zepchnęli nas w stronę rzeki. Lewe skrzydło załamało się jako pierwsze. Legat nie panował nad sytuacją. Nie pamiętam, w którym momencie zabrzmiał sygnał odwrotu. Nie wiem też kto kazał go wydać. Wydawało się, że to odgłos z zaświatów, z samych czeluści piekieł.
Sertoriusz umilkł, a wśród zebranych zapanowała zupełna cisza. Jego głos, chwilami bardzo spokojny, chwilami targany emocjami, obiegł całe Forum. Wsłuchiwali się w niego wszyscy. Mężczyźni kiwali głowami, starcy z drżeniem na całym ciele nieruchomieli. Kobiety ocierały ukradkiem łzy; nawet małe dzieci wiedziały, że stało się coś bardzo ważnego i nie zakłócały tej chwili. Tłum słuchał w napięciu. I podziwiał tego, który odważył się mówić prawdę.
Sertoriusz był postawnym, wysokim mężczyzną. Jego sylwetka świadczyła o dużej sile fizycznej i o tym, że dużo czasu poświęcał regularnym ćwiczeniom. Włosy miał krótkie i ciemne. Twarz o szlachetnych rysach mogła się podobać.
Teraz, gdy tak stał na podium Rostry, skupiał na sobie uwagę wszystkich. Rostra była miejscem, z którego Rzymianie najczęściej przemawiali do ludu. Było to podium otoczone balustradą, którą wieńczyły dzioby statków zdobytych w trakcie wojny z Kartaginą. Te symbole, najpotężniejszej niegdyś floty Morza Śródziemnego, mówiły dziś o potędze wielkiej Republiki Rzymskiej.
Jeden z sędziów odważył się zapytać:
– Czy prokonsul Kwintus Serwiliusz Caepio zamierzał współpracować ze swoim kolegą, Maximusem?
– Nie – to słowo zabrzmiało jak wyrok – Od początku dążył do wydania bitwy barbarzyńskim plemionom. Wiedział o negocjacjach Maximusa. Tym bardziej się spieszył, żeby nie doszło do rozejmu. Nie chciał, aby Maximus okrył się chwałą w oczach Republiki.
Zapadła cisza. Stary prokonsul Caepio siedział na podwyższeniu w otoczeniu innych członków Senatu. Był blady, ale spokojny. Na twarzach zebranych senatorów malowało się niedowierzanie. Sertoriusz nie był dla nich wystarczająco wiarygodny.
Ale trybun Gajusz Norbanus wiedział jak kierować swoje pytania.
– Czy konsul nie przyjął wysłanników Senatu?
– Przyjął, ale przekazał im, że to Maximus nie chce z nim współpracować, co było nieprawdą.
Wszyscy spojrzeli teraz na starego Serwiliusza. Ten siedział pochylony do przodu, a na jego pobladłej twarzy tylko usta miały inną barwę. Trudno było jednoznacznie stwierdzić co myślał w tej chwili. Jego oczy, wyobcowane niczym samotne światła podczas nocy, wbiły się w Sertoriusza. Ale jego były oficer nie patrzył w tę stronę. Ciągnął dalej swoje oskarżenia.
– Duma prokonsula nie pozwoliła mu na współpracę z Maximusem i ściągnęła nieszczęście na całą armię.
Kilka kobiet zaczęło histerycznie płakać, ale je uciszono.
Norbanus triumfalnie rozejrzał się wkoło i i zwrócił się nagle do Sertoriusza:
– Czy to prawda, że prokonsul, gdy zdobył Tolosę, wszedł w posiadanie tamtejszego złota?
Wszyscy wstrzymali oddechy. Sertoriusz wbił wzrok w dół, ale zaraz podniósł głowę.
– To prawda. W świątyni ukryte było złoto.
– Jak dużo ?
– Nie wiem. Nie byłem obecny, gdy je liczono.
Ktoś z tłumu się roześmiał. Twarz Sertoriusza lekko się zmieniła.
– Nie byłem odpowiedzialny za przewóz tego złota do Rzymu.
– To złoto zniknęło w trakcie podróży do Rzymu – kontynuował Norbanus – Obywatele Republiki Rzymskiej!
Nie wiadomo co się z nim stało… prokonsul nigdy nie wytłumaczył, dlaczego złoto nie dotarło do Rzymu…
Z tłumu zaczęły dochodzić coraz głośniejsze okrzyki. Straż z trudem radziła sobie z tą wzbierającą falą społecznego gniewu. Norbanus doskonale wiedział, w które struny należy uderzyć. Zeznania zrobiły wrażenie na każdym z zebranych. Kilku przekupionych przez Serwiliuszy krzykaczy jeszcze próbowało rozpalić wątpliwości wśród zebranych, ale nie znajdowali posłuchu. Sertoriusz, widząc konsternację senatorów ciągnął dalej:
– Synowie Republiki! Jeżeli mi nie wierzycie, jeśli są w was ziarna wątpliwości, to obejrzyjcie moje rany. – To mówiąc rozerwał górną część tuniki i odsłonił część pleców i ramiona. – Jeżeli mi nie wierzycie, to spójrzcie na te blizny. Są na całym ciele. Wszędzie barbarzyńcy zostawili ślady swoich ostrzy. To, że żyję, zawdzięczam Fortunie i moim modłom, abym jeszcze raz mógł zobaczyć Rzym.
Szmery ucichły. Widząc cierpienie, jakiego doświadczył Sertoriusz, nikt nie śmiał wątpić w to, że jego słowa są prawdą. One wyryły się teraz w umysłach i sercach wszystkich zebranych.
Norbanus w tym starciu był zwycięzcą. Czuł, że oto ten tłum dojrzewa. Że z każdą chwilą jego gniew staje się silniejszy, a gdy wybuchnie zaleje wszystkich zebranych, a winnych zetrze z powierzchni ziemi. Gdyby tak można było wykorzystać wściekłość ludu przeciwko Serwiliuszom i ich poplecznikom?
Jeszcze jedna osoba myślała o tym samym co Norbanus. Marek Liwiusz Druzus z coraz większym niepokojem obserwował całą sytuację. Niespokojny wzrok kierował na rodzinę prokonsula Caepio. Na jego syna i dwie córki, które były obecne na Forum. Obie siostry trzymały się ukradkiem za ręce. Starsza z nich popatrzyła na Marka. Ten, starając opanować niepokój, zwrócił się do młodego Serwilusza:
– Zabierz stąd swoje siostry. Moi gladiatorzy was odprowadzą.
Napotkał jednak wyzywające spojrzenie Norbanusa. Ten skinął na swoich ludzi. Wśród tłumu zaczęły rozbrzmiewać okrzyki, które niczym kamienie ciskane były w rodzinę Serwiluszy:
– Niech zapłacą! Mordercy! Tchórze! Złodzieje! Niech zapłacą za swoje zbrodnie! Rzymska krew jest na ich rękach…
Serwilia kurczowo uczepiła się młodszej siostry. Wpatrywała się, a to w posępną twarz ojca, a to szukała oczami Marka. Ale ten nie mógł okazać jej wsparcia. Sytuacja wymykała się spod kontroli. Ludzie w każdej chwili mogli zostać ich oprawcami. Tłum zaczął gęstnieć wokół Rostry i mocniej napierać.
– Ukarać ich ! Natychmiast ukarać!
Druzus nerwowo oceniał sytuację i możliwości swoich gladiatorów w starciu z rozszalałym motłochem. Młody Kwintus Serwiliusz wyglądał jak ktoś, kto zaraz rzuci się na Norbanusa i jego ludzi. Marek Liwiusz spokojnie dotknął jego ramienia:
– Zachowaj zimną krew. Nie daj się sprowokować – wyszeptał siląc się, by jego słowa brzmiały przekonująco.
I wtedy stała się rzecz niezwykła. Sertoriusz z miejsca dla świadków przeskoczył na górne podium. Okrył się płaszczem i wzniósł rękę ku górze jakby chciał uspokoić ten złowrogi żywioł ludzki. Powoli okrzyki słabły, wreszcie zupełnie zamilkły. Wszyscy zebrani Rzymianie, od senatorów, urzędników, poprzez szlachetnie urodzonych, aż do niższych stanów, zaczynali rozumieć, że dzieje się coś ważnego. Pojawił się człowiek, zupełnie inny od wszystkich. Uczciwy, honorowy, a przede wszystkim obdarzony taką charyzmą, że pociągał za sobą masy. Było to odkrycie zadziwiające w żyjącej swoimi sprzecznymi konfliktami Republice.
– Rzymianie! – zawołał Sertoriusz, a tłum umilkł zupełnie- Pamiętajcie kim jesteście w oczach świata! My nikogo nie karzemy bez prawomocnego wyroku sądu! Nikogo! Dlatego teraz też nie podniesiemy ręki na tych ludzi! Nasze prawa to nasze życie!
Kim bylibyśmy bez prawa? Kim?
Przez tłum przeszedł pomruk. Nie wszyscy chcieli się z pogodzić z tymi słowami… Norbanus już chciał coś wykrzyczeć, zareagować, ale groźne spojrzenie Sertoriusza przykuło go do miejsca. Tłum bez swoich podżegaczy przestał być groźny. I Sertoriusz doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
– Pozwólcie działać waszym władzom, pozwólcie działać sądom! Niech o losie oskarżonego zdecydują odwieczne prawa Republiki! – jego słowa były mocne i dobitne.
Ludzie pokiwali ze zrozumieniem głowami. Ten tłum, który jeszcze przed chwilą był gotów na wszystko, teraz zaczął się rozchodzić.
Starego konsula odprowadzono pod strażą do więzienia. Druzus postanowił zabrać z Forum pozostałych członków rodziny.
– Chodźmy, dopóki panuje spokój. Zabierz siostry – zwrócił się do młodego Kwintusa Serwiliusza.
Tym razem niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Druzus odchodząc popatrzył jeszcze raz w kierunku Sertoriusza. Ten, spokojny i opanowany, nie zwracał uwagi na Serwiliuszy.
„Kim trzeba być, żeby tłumy cię tak wielbiły?” pomyślał Druzus. ” Co trzeba czynić, żeby ludzie byli gotowi pójść za tobą? Żeby umierali za twoje słowa?”
Dziwne uczucia zawładnęły nim samym. „Można przeżyć cale życie, nawet nie wiedząc, że niczego się nie osiągnęło. Wtedy to nie jest życie. To tylko sen.”
W milczeniu opuścił pustoszejące Forum.

Dom Serwiliuszy tonął w półmroku. Służba powoli zapalała pochodnie i lampki, bo poranek wstał wyjątkowo mglisty i ponury. Nagły, potężny stukot do drzwi wprawił w przestrach wszystkich domowników. Echo odbiło się od marmurowych posadzek i pięknych, idealnie proporcjonalnych rzeźb.
O tej porze tak gwałtowne kołatanie do drzwi nie wróżyło nic dobrego. Odgłos kołatania prędko zmienił się w dźwięk, jaki wydaje taran. Drzwi wreszcie nie wytrzymały naporu i puściły. Służba z okrzykami pełnymi przerażenia rzuciła się do ucieczki. Dom w okamgnieniu zaroił się od ciemnych sylwetek żołnierzy. Byli wszędzie. Wyciągali i spędzali ludzi do głównego atrium.
Młodego Kwintusa Serwiliusza znaleziono w tablinum. Już ubrany, szykował się do wyjścia na miasto. Kobiety praktycznie ściągnięto z łóżek. Terencja Varra odziewała się spiesznie w suknię, podaną jej przez niewolnicę. Ale służbę prędko oddzielono od reszty rodziny.
Jeden z niewolników, który próbował bronić Serwiliusza, leżał teraz w kącie z rozbitą głową. Opierającą się Serwilię żołnierze wyprowadzili i rzucili na posadzkę.
– To zbrodnia! Zapominasz się, trybunie- Kwintus Serwiliusz zwrócił się do wchodzącego właśnie Norbanusa.
– Czyżby? To chyba ty zapomniałeś, w jakiej pozycji znalazła się wasza rodzina! Jedno moje słowo, a rozszarpie was tłum… tłum żądny krwi Serwiliuszy…
Terencja podniosła z posadzki Serwilię. Obie kobiety obejmowały się i łkały zawodząc.
– Z rozkazu najwyższych władz miasta i ludu rzymskiego opuścicie ten dom. Wasz majątek zostaje natychmiast skonfiskowany. Wasi niewolnicy zostaną sprzedani…
Cały dom wypełnił się jękami i płaczem.
– Jakim prawem? -Kwintus Serwiliusz zamachnął się na Norbanusa, ale pochwycili go żołnierze.
– Nie podnoś na mnie ręki, bo to się może dla ciebie źle skończyć. Atak na trybuna wypełniającego obowiązki…
– Jesteś zwykłym bandytą i złodziejem…
– Bandytą i złodziejem jest twój ojciec – wysyczał Norbanus tuż przy twarzy Serwiliusza.
– Kwintusie, proszę…- wyłkała Terencja, widząc szamotaninę syna.
– Mam dość powodów, aby i ciebie wtrącić do więzienia – zimno stwierdził Norbanus – A i wiedz, że kara dla twojego ojca jest tylko jedna: śmierć.
Obie kobiety krzyknęły, a oczy Serwiliusza rozszerzyły się z przerażenia.
– Najpierw musi jednak zrozumieć, co zrobił. Chcę, aby wiedział, że jego rodzina wylądowała na ulicy. Wszystko zostanie wam zabrane.
– Moja matka ma osobny majątek – wycedził Kwintus.
– Niech dochodzi praw przed sądem. Pamiętaj, że czeka was kara do spłacenia. Tu wymienił sumę.
– Oszalałeś! Nie jesteśmy w stanie tego zapłacić. To przewyższa nawet skarb państwa.
– Może uda się coś zebrać… Twój ojciec zapewne dobrze ukrył złoto z Tolosy. Możesz tez sprzedać siebie i swoją rodzinę w niewolę… Twoja siostra- tu popatrzył na Serwilię – byłaby cennym nabytkiem dla właścicieli lupanarów na Suburze. Jak myślisz?
Kwintus Serwiliusz rzucił się na niego w bezsilnej wściekłości, ale żołnierze trzymali go mocno.
Norbanus roześmiał się i podszedł do kobiet
– I jak będzie, dostojna Serwilio? Nie chcesz pomóc ojcu i bratu? Podobno lubisz flirtować z mężczyznami… Słyszałem to z dobrego źródła. Służba u Katulusa szeptała niejedno… Zręczni ludzie zrobiliby z ciebie największą dziwkę Rzymu…
Głośny policzek odbił się echem w całym domu. Zaskoczony Norbanus rozcierał bolesne miejsce na twarzy i wpatrywał się ze zdumieniem w Terencję, która stała przed nim teraz dumna i wyprostowana. Wściekłość go ogarnęła. Podniósł do góry rękę, aby uderzyć kobietę. Serwilia krzyknęła i zasłoniła matkę.
– Zostaw je – nowy silny głos wypełnił atrium.
Norbanus odwrócił się do niespodziewanego intruza.
Druzus, trochę niepewny, wszedł w otoczeniu kilku swoich ludzi do środka.
– Rodzina Serwiliuszy nie przyjmuje teraz wizyt, Marku Liwiuszu- oznajmił sarkastycznie Norbanus.
– Widzę, że prześladowanie kobiet to nowy obowiązek trybuna ludowego…
– Nie przeszkadzaj mi w wypełnianiu powinności wobec ludu rzymskiego. Bo oskarżę cię o utrudnianie działania. Dlaczego tak spieszysz z pomocą dla tej rodziny? Łudzisz się, że oni postąpiliby tak wobec ciebie? Jesteś głupcem, jeśli tak myślisz. Rodzina Serwiliuszy na pierwszym miejscu stawia siebie i swój własny interes.
– Wystarczy. Lepiej dowiedz się co się dzieje na mieście.
Norbanus spojrzał na niego zaskoczony.
– Caepio i Maximus opuścili więzienie i udali się na wygnanie – oznajmił Druzus.
– Co takiego?! – wykrzyknął Norbanus – Prokonsul był w więzieniu! Jak człowiek skazany na śmierć mógł udać się na wygnanie? Kogo przekupiłeś? – Norbanus roześmiał się szyderczo – No tak! Nie wszyscy pojmują czym jest obowiązek wobec Republiki. Wystarczy ich przekupić. Pomogłeś w ucieczce zbrodniarzowi, Marku Liwiuszu. Jak to wytłumaczysz wdowom i sierotom?
– Na pewno nie chce żadnych rozruchów, które tobie są na rękę.
– Nie myśl, że wygrałeś. Oni mają opuścić ten dom. Albo wyjdą dobrowolnie, albo wyrzucę ich stąd siłą.
– Chcemy się ubrać – zaczęła Terencja.
– I zabrać kosztowności ? – wpadł jej w słowo Norbanus – Dosyć już ukradliście. Wyprowadzić ich tak jak stoją.
Serwiliusz chciał protestować, ale Druzus go powstrzymał
-Nie pozwolisz zabrać odzienia? – zapytał Norbanusa, ale ten z uporem odmówił.
Marek westchnął i narzucił swój płaszcz na Serwilię.
Wyprowadzono ich przed dom. Terencja wyciągała ręce do wiernych służących, ale ci zostali odepchnięci od swej pani przez ludzi Norbanusa. Niewolników pętano powrozami i pędzono w dół ulicy. Kobiety i dzieci gorzko płakały, ale ich los był przesadzony.
– Zostaną wystawieni na sprzedaż, tak jaki cały wasz majątek. Opieczętować dom i wystawić straże – zarządził Norbanus – Nikt tutaj nie ma prawa wejść bez mojej zgody.
Terencja prawie zemdlała na ramieniu syna. Ten wycedził przez zęby:
-Zapłacisz za to.
– Uważaj komu grozisz! Nie ma piękniejszego widoku niż wasza rodzina na ulicy. Popatrz ilu ludzi przyszło popatrzeć.
Teraz dopiero Serwilia, jej brat i Druzus dostrzegli tłumy gapiów przed willą Serwiluszy.
– Dobrze im tak! Złodzieje i mordercy! – rozległy się okrzyki – Niech żyje trybun Gajusz Norbanus! Niech żyje! -przyłączyły się do nich inne.
Oblicze Norbanusa rozpromieniło się zupełnie.
– Lepiej zabierz ich stad, dopóki możesz – zwrócił się do Druzusa -Ludzie nie są przychylnie nastawieni.
Marek Liwiusz wezwał swoich ludzi. Powóz podjechał, a rodzina Serwiliuszy szybko zniknęła w jego wnętrzu, żegnana wyzwiskami i przekleństwami. Orszak z trudem przebijał się przez tłum, ale najemnicy Druzusa szybko go rozpędzili. Jednak nawet, gdy oddalili się od posiadłości, jeszcze dobiegały do nich gwizdy i złorzeczące okrzyki.
– Może zabiorę was do siebie?- głowa Druzusa znalazła się między zasłonami w powozie.
– Wolisz przyjąć gościnę jednego z wujów? -Serwiliusz zapytał matkę. Był cały blady, gdy wypowiadał te słowa. Terencja nic nie odparła, tylko zacisnęła usta. Wobec braku sprzeciwu Marek Liwiusz nakazał, aby kierowano się w stronę jego domu.

Gajusz Mariusz stał na środku swojego tablinum, trzymając w ręku niewielki zwój papirusa. Jego twarz przybrała szczególny rodzaj zasępienia. Nie wiedział, że ktoś obserwuje go od dłuższej chwili. Za kotarą stała kobieca postać. Jej ruchy były miękkie i płynne, jej postać delikatna i pełna gracji. Julia Maria odsunęła zasłonę i cicho zbliżyła się do męża.
– Powiesz mi, proszę, co się stało? – zapytała z troską, marszcząc czoło.
Mariusz ocknął się z zamyślenia. Ucałował powietrze nad czołem żony i usiadł przy stole.
– Nic takiego, moja droga. Nie zaprzątaj sobie głowy drobiazgami.
Podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu.
– Jestem twoją żoną od wielu lat i nie oszukasz mnie tak łatwo. Co się dzieje?
Mariusz nerwowo zmiął pergamin.
– Lucjusz Korneliusz pertraktuje z Marsami. To jego kolejny krok po wzięciu do niewoli Kopillusa, wodza Tektosagów.
– To raczej dobre wieści. Dlaczego więc jesteś zmartwiony?
– Teraz okryty nową sławą gotów zażądać wyższego stanowiska.
– Ty jesteś konsulem Rzymu. Musi odpowiadać przed tobą.
– Lucjusz Korneliusz nie odpowiada przed nikim. Ten człowiek zniszczy Republikę.
– Czy nie byłoby lepiej, gdybyś spróbował się z nim porozumieć? Ten konflikt nie służy wam obu.
Mariusz zasępił się, a na jego czole pojawiły się bruzdy.
– Nikt nie potrafi się z nim porozumieć. Jemu wciąż wydaje się, że życie jest sceną, a on na niej głównym aktorem. Trudno się temu dziwić. Przecież za młodu występował na scenie razem z ludźmi najgorszego pokroju…
Julia Maria popatrzyła na niego z niepokojem. Długo już byli małżeństwem i chociaż ona była dużo młodsza, rozumieli się doskonale. Stawiali czoło wspólnie wszystkim swoim problemom. Uchodzili za najbardziej wzorową parę w mieście. Jedyne czego im brakowało to dzieci. Razem wychowywali chłopca, którego Mariusz adoptował i uznał za swego dziedzica. Ten chłopiec był jednak dla nich kimś więcej niż dziedzicem imienia. On wypełnił pustkę w ich domu i sprawił, że czuli się rodzicami.
Pozornie byli bardzo udaną rodziną. Ale w głębi duszy Julia Maria wyczuwała, że jej mąż skrywał inną stronę osobowości. Tę, do której ona nie miała dostępu. Było w nim coś niezrozumiałego, co budziło w niej różne obawy.
-Obiecaj mi, że nie będziesz dążył do konfrontacji z Korneliuszem…
– Julio…
– Obiecaj mi proszę…
Popatrzył na nią niczym dobroduszny ojciec, który przygląda się swemu niemądremu dziecku.
– Obiecuję ci, że będę postępował w zgodzie z tym, co dyktuje mi zdrowy rozsądek.
Julia westchnęła. Wiedziała, że zbywa ją tą odpowiedzią.
– A Metellus? Obrażając go narażasz się wielu ludziom. Może wyda ci się to mało ważne, ale bywam wśród ludzi, słucham tego co mówią… I to mnie martwi.
– Odwiedzaj tych znajomych, którzy nie przysparzają ci zmartwień i nie roznoszą plotek.
– Wiesz, że to nie jest takie proste. Przejęłam się tym co się stało z Terencją i jej rodziną. Najpierw ten proces, pozbawienie tytułu senatorskiego, wygnanie, konfiskata majątku. Jak mogłeś pozwolić Norbanusowi na takie działania wobec kobiet?
– To co spotkało rodzinę Serwiliuszy jest winą starego Caepio. Gajusz Norbanus wzorowo wypełnia swoje obowiązki.
Julia Maria popatrzyła na niego inaczej. Zastanowiła się i podjęła inny wątek:
– To nie ma nic wspólnego z tym, że znowu czujesz się gorszy od nich, prawda? – zapytała niepewnie.
– Gorszy? Dlaczego miałbym czuć się gorszy?
– Ponieważ nie pochodzisz z jednego ze starych rodów.
Mariusz westchnął i objął ją ramieniem. Spojrzał jej głęboko w oczy.
– Jestem konsulem Rzymu, pierwszym człowiekiem Republiki. Mam za żonę przedstawicielkę jednej z najlepszych rodzin. Jak mógłbym się czuć gorszy?
Pokiwała ze zrozumieniem głową, ale te słowa nie przekonały ją.
– Zaczekam na ciebie z wieczerzą- powiedziała zbierając się do odejścia.
Przy wyjściu zatrzymała się, jakby chciała na nowo podjąć rozmowę. Ale westchnęła tylko i opuściła tablinum. Mariusz milcząco spoglądał jak zasłona podnosi się i opada. Gdy upewnił się, że Julii już nie ma, wymknął się do tylnej części ogrodu. Wezwał jednego z afrykańskich niewolników, któremu darował życie w czasie walk z Jogurtą. Chłopak był wyjątkowo zdolny i rezolutny, świetnie nadawał się do realizacji jego poleceń.
– Wiesz kogo do mnie wezwać?
– Wiem, domine.
– Pamiętaj! Nikt nie może cię zobaczyć. Umów nas tam, gdzie zawsze.
Chłopak uśmiechnął się domyślnie i zanim Mariusz odprawił go ruchem ręki, wybiegł prędko z domu.

Rozdział czwarty. Wśród swoich

Był w Rzymie ród, który chociaż plebejski, przewyższał najpotężniejsze rody patrycjuszy. Wyróżniał się ilością stanowisk, które piastowali jego członkowie. Z tego rodu wywodzili się konsulowie, a także pokaźna liczba pretorów, cenzorów i kapłanów. Mówiono o tej rodzinie, że jej członkowie przychodzili na świat, aby rządzić Republiką.
Był to ród Cecyliuszy Metellich.
Swoje pochodzenie wywodzili od Kekasa, towarzysza Eneasza, który razem z nim przybył do ziem italskich. Jeszcze inni twierdzili, że Kekas był synem samego boga Wulkana. Cecyliusze byli niezwykle dumni z tego przodka i ich duma była znakiem rozpoznawczym rodu.
W Rzymie prawie wszystko należało do nich lub do rodzin z nimi spokrewnionych i połączonych sojuszami. Posiadali ogromną rzeszę klientów, a w Senacie często forsowali swoje pomysły. Dostać za żonę Cecylię Metellę stanowiło niemały zaszczyt i otwierało furtkę do wspaniałej kariery. Urodzić się jako Cecyliusz Metellus znaczyło tyle samo co odnieść sukces w życiu. Nazwisko to stwarzało niezliczone możliwości.
Wille Metellich przypominały pałace wschodnich królów, tak wielki był ich przepych. Na obszarze całej Italii królowały posiadłości tego rodu.
Nawet największe rody patrycjuszy Klaudiuszy, Korneliuszy czy Waleriuszy musiały liczyć się z tym plebejskim rodem, który szturmem podbił Republikę. I chociaż czasami nostalgia za dawnym podziałem na kasty patrycjuszy i plebejuszy brała górę, to nikt nie mógł sobie wyobrazić Republiki bez Cecyliuszy.

Słońce wschodziło nad rezydencją rodu Metellich.
Imponujący, majestatyczny budynek górował nad innymi willami Palatynu. Z górnego tarasu rozciągał się widok na całe Wieczne Miasto, które teraz budziło się ze snu. Z daleka dochodziły pierwsze skrzypienia wozów, rozmowy robotników z piekarni, którzy rozwozili swój towar, nawoływania bakałarzy i zwykłych handlarzy spieszących na dzień targowy.
Ale w tej części Rzymu dzień wstawał leniwie. W rezydencji Metellich służba rozpoczęła poranną krzątaninę. Początkowo niespiesznie, ale w miarę upływu czasu coraz energicznej zajmowano się wyznaczonymi zadaniami. Tragarze odbierali towary z piekarni. Noszono wodę z impluvium, a w pomieszczeniach kuchennych przygotowano obfite śniadanie. W rodzinie Metellich wszystkie posiłki były przyrządzone z dużą wykwintnością. Jedni niewolnicy szykowali kąpiel dla państwa, gdy ci już wstaną, a drudzy przygotowywali ubrania. Niemal każde pomieszczenie wypełnione było pracującymi ludźmi. Tylko w pokojach należących do właścicieli nikt nie myślał o nowym rozpoczynającym się dniu. Wszyscy jeszcze byli pogrążeni w głębokim śnie.
W jednej z sypialni pod baldachimem ze złotogłowia spał w łożu młody mężczyzna. Nie był to jednak sen spokojny, bo raz po raz przewracał się nerwowo z boku na bok, a na czoło wystąpiły mu krople potu. Sen zmęczył go na tyle, że w pewnym momencie zerwał się z głośnym okrzykiem i usiadł na posłaniu. Ujął głowę w obie ręce i oddychał ciężko.
Zaalarmowany okrzykiem niewolnik wpadł do sypialni:
– Czy coś się stało, panie?
Młody mężczyzna, już całkowicie rozbudzony, przez chwilę chciał jakby go odprawić, ale zrezygnował z tego zamiaru. Wstał szybko z łoża i wyszedł na taras. Niewolnik podążył w ślad za nim.
Mężczyzna zacisnął ręce na balustradzie i oparł się na niej.
– Miałem zły sen – wyszeptał. Przyglądał się miastu, którego widok rozpościerał się przed nim. Doskonale widać było stąd Forum, razem z wszystkimi świątyniami i budynkami urzędów– Śniło mi się, że Rzym znowu spłynął krwią. Na ulicach leżały trupy… Trupy ludzi, których znam. A ich domy stały w płomieniach…
– Niech bogowie mają nas w opiece – wyszeptał sługa.
– Czasami myślę co byłbym w stanie zrobić, żeby do tego nie dopuścić? – zapytał sam siebie młody Kwintus Cecyliusz Metellus -Żeby to się nie wydarzyło, żeby do głosu nie doszli ludzie, którzy za nic mają prawa Republiki…
Zapanowała cisza, którą sługa lękał się przerwać. Wiedział, że jego pana często nawiedzały podobne koszmary. I że dojrzewało w nim pewne przekonanie, które mogło zaważyć na jego przyszłym życiu.
– Co uczyniłbyś, domine? – zapytał wreszcie niewolnik niepewnym głosem.
Długo trwało, zanim do uszu zaufanego sługi dotarła krótka odpowiedź. A gdy już zrozumiał jej treść, poczuł drżenie na całym ciele.
– Mógłbym nawet zabić.

Druzus zanurzył się głębiej w wodzie. Woda w łaźni wcale nie studziła jego emocji. Sprzeczne uczucia targały nim samym, a ciągle piętrzące się kłopoty wprawiały go w zły nastrój.
Powód jego zmartwień siedział naprzeciw niego. Druzus otarł mokre czoło i przyglądał się Serwiliuszowi. Już dobre pół godziny słuchał jego narzekań i zaczynały go one powoli nużyć. Pomoc jakiej udzielił Serwiluszom poróżniła go z własną rodziną. Co prawda, matka nie zabrała w tej kwestii głosu, ale wyczuwał, że nie jest zachwycona takim obrotem sprawy. Jego brat, Mamercus Emiliusz Lepidus i siostra Liwia Drusa buntowali się przeciw pomaganiu Serwiluszom. Liwia… każde jej spojrzenie protestowało przeciwko obecności tej rodziny w ich domu.
Zachowanie brata też pozostawiało wiele do życzenia. Mamercus został adoptowany przez Emiliuszy, miał przed sobą świetlaną karierę i władał całkiem sporym majątkiem. Zaczynał żyć na własny rachunek. Coraz bardziej oddalał się od Druzusa. A temu brakowało ich dawnych wspólnych rozmów. Gdy byli dziećmi, wszystko było prostsze, a teraz… Teraz czuł, że wyrasta między nimi niewidzialny mur, którego nic nie jest w stanie zburzyć. Nigdy nie przypuszczał, że może ich poróżnić polityka.
Niewolnicy roznosili pachnące kadzidła i ich woń wyrwała Druzusa z zamyślenia.
– Jak tak dalej pójdzie, to skończę jak Grakchowie…- zauważył Kwintus Serwilusz.
– Nie porównuj się z nimi… Twoja sytuacja jest inna.
– Katulus rozwiódł się z moją siostrą, nie mógł znieść skandalu. Znalezienie dla niej męża będzie wyjątkowo trudne. – Serwiliusz bacznie przyjrzał się Druzusowi, ale ten postarał się, aby jego twarz nie wyrażała żadnej emocji – Oby Metellus Celer nie poszedł w ślady Katulusa i nie odesłał mi drugiej siostry… Mamy tylu wrogów w Rzymie, że równie dobrze mógłbym otworzyć sobie żyły…
– To dlaczego tego nie uczynisz? – Druzus był już zmęczony.
Serwilusz utkwił w nim oczy niczym dwa sztylety.
– Tego chcesz? – mruknął niechętnie. – Żeby nasza rodzina zniknęła z powierzchni ziemi? Twoja reputacja nie ucierpiałaby, nie mówiąc o twojej karierze…
Druzus westchnął ponownie.
– Wiesz, że tak nie myślę. Wybacz moje słowa. To wypadki ostatnich dni sprawiły, że stałem się tak drażliwy.
Serwilusz nie wyglądał na przekonanego, ale chociaż wściekłość nim targała, postanowił się uspokoić. Nie zamierzał jednak darować tych słów Druzusowi.
– Rozumiem. I wiem jak ci trudno. Zwłaszcza, gdy własna rodzina się od ciebie odwraca.
Wspomnienie Emiliusza wywołało ukłucie serca. Druzus spochmurniał. Chciał usprawiedliwić brata, ale nie mógł znaleźć właściwych słów. Tak jakby te nie istniały. Lecz uwagę Serwiliusza zajęło nagłe pojawienie się nowych osób w łaźni.
– Ja chyba śnię – zaczął z narastającą wściekłością – To kiedyś było miejsce dla prawdziwych Rzymian, zasłużonych Republice… a dziś wpuszczają tu byle kogo…
– O kim mówisz? – Marek Liwiusz zwrócił głowę w stronę wejścia, gdzie ujrzał Kwintusa Sertoriusza, witającego się ze znajomymi. – Jest teraz bohaterem Rzymu, może przebywać gdzie chce.
– Niech go pochłoną piekielne moce Hadesu!- zaklął Serwiliusz – On tu będzie zażywał kąpieli, podczas gdy mój ojciec tuła się na wygnaniu…
– Co chcesz uczynić? Zachowuj się!
Serwilusz skinął na niewolnika, aby ten pomógł mu narzucić okrycie. Druzus spiesznie podążył za nim. Coraz dotkliwiej odczuwał beznadziejność swojego położenia. Przyjaźń z tą rodziną stawała się coraz trudniejsza.
Kwintus Serwilusz zmierzał wprost na Sertoriusza:
– Nie wiedziałem, że ta łaźnia jest godna takiego bohatera – zaczął sarkastycznie.
Sertoriusz popatrzył na niego, jak na muchę, która naprzykrza się człowiekowi.
– Nie szukam zwady.
– A czego szukasz? Sławy?
Myślisz, że pogrążając naszą rodzinę, staniesz się kimś lepszym, ważniejszym?
Druzus pociągnął Serwiliusza za ramię i wyszeptał cicho – Chodźmy już.
Serwilusz jednak uparcie kontynuował swoją wypowiedź:
– Myślisz, że dojdziesz na szczyt? Upadniesz z wielkim hukiem, a zrzucą cię ludzie, którzy teraz pomagają tobie wejść na górę. Zawsze będziesz tylko psem Mariusza, którego on czasem spuszcza z łańcucha.
Sertoriusz pobladł i ruszył do przodu.
Kilku mężczyzn wkroczyło między nich.
– Kwintusie Setoriuszu, nie warto.
Serwilusz roześmiał się dziko, ale Druzus trzymał go mocno za ramię i prowadził do wyjścia.
– Zastanów się Marku Liwiuszu! Zastanów się nad drogą, którą wybrałeś – zawołał za nim Sertoriusz.
– Kim on jest, żeby tak mówić? – Serwilusz próbował jeszcze oponować, ale został wyprowadzony.
Sertoriusz przez chwilę stał w milczeniu. Czuł na sobie ciekawskie, niekiedy rozbawione spojrzenia bywalców łaźni. Byli i tacy, którzy mu najwyraźniej współczuli, ale to wcale nie poprawiło jego nastroju. Skierował swoje kroki do frigidarium, aby chłodna woda go uspokoiła.

W jednej z tawern na Awentynie panował wzmożony przedwieczorny ruch. Część mężczyzn siedzących w rogu sali, oddawała się grze w kości. Wokół były ustawione stoły i ławy, przy których dobrze uraczeni winem klienci, albo kiwali się sennie, albo wręcz przeciwnie prowadzili ożywione dyskusje. Właścicielem był niski, korpulentny człowieczek, który kręcąc się między stolami dolewał klientom wina. Dwie pracujące tam kobiety na próżno szukały potencjalnego klienta, który mógłby okazać się dla nich hojny tego wieczoru. Dopiero pojawienie się kilku mężczyzn w opończach wzbudziło ich ciekawość. Wielu nowych ludzi kręciło się po okolicy. Po klęsce pod Arausio duża masa ludzi spłynęła do Rzymu.
Widok zakapturzonych mężczyzn nie był niczym niezwykłym. Tu każdy mógł prowadzić swoje interesy, mniej lub bardziej podejrzane. Tu każdy mógł zachować anonimowość. Wśród pijackiego odoru, przemieszanych zapachów jadła i niskiej jakości lampek, handlowano, kupczono i spiskowano. W tej tawernie zjawiali się ludzie, którzy mieli coś do ukrycia i nie chcieli, aby ich sprawy ujrzały światło dzienne.
Gruby właściciel wytarł spocone czoło
– Czego się napijecie, panowie? -zadał pytanie zacierając ręce, że trafili mu się tacy goście.
– Masz falerneńskie wino? -zapytał wyjątkowo melodyjnym głosem jeden z zakapturzonych mężczyzn.
– Tak, najprawdziwsze – odparł z dumą gospodarz. Chciał się przyjrzeć dokładniej gościowi, ale ten odwrócił od niego twarz. Naprzeciw niego siedział starszy mężczyzna, który już tak bardzo nie ukrywał swojej tożsamości. Gospodarz czuł, że jest to ktoś ważny i z całą pewnością gdzieś go widział. Ale w jego profesji lepiej nie było wiedzieć zbyt wiele.
– No dalej, przynieś to najprawdziwsze wino- ponaglił go jeden z mężczyzn. – Tylko nie dolewaj do niego zbyt dużo najprawdziwszej wody – zachichotał, ale starszy mężczyzna uciszył go spojrzeniem.
Gospodarz rzucając gniewne spojrzenia, odszedł w głąb tawerny.
– Nie zwracajcie na siebie uwagi- upomniał ich starszy mężczyzna. -Mamy ważne sprawy do omówienia.
Rozejrzeli się wokół, ale nikt ich nie obserwował. Kilku pijaczków spało w kącie kamiennym snem, a przy dwóch kolejnych stołach reszta gości raczyła się trunkami.
– Potrzebuję więcej pieniędzy, Mariuszu – oznajmił mężczyzna obdarzony melodyjnym głosem.
– Nie używaj nazwisk.
– Jeżeli tak bardzo się boisz, dlaczego wybierasz moje towarzystwo? – zapytał z uśmiechem Saturninus.
Jego charakter drażnił Mariusza. Na pozór Saturninus był elokwentny, ujmujący, o miłej powierzchowności i doskonałych manierach. Niespodziewanie potrafił przemienić się w bestię. Bestię zdolną do wszystkiego. Mariusza denerwowała ta nieobliczalność; to, że nie miał nad nim całkowitej władzy. Ale jedno wiedział na pewno. Potrzebował Saturninusa.
– Ja niczego się nie boję – odrzekł chłodno Mariusz – Strach przeszkadza w działaniu. Ile potrzeba ci pieniędzy?
– Dużo. Trzeba paru osobom zamknąć usta.
– Pamiętaj, że rekrutuję armie, potrzebuję środków.
– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę – Saturninus lekko pochylił się do przodu – Ale musisz wybierać, Mariuszu -Albo chwała na polu bitwy, albo kontrola nad miastem. A przecież zawsze powtarzałeś, że Rzym jest wart każdej ceny.
Mariusz spojrzał na niego wzrokiem pozbawionym wyrazu.
– Kontrolę nad miastem pozostawiam tobie. I pamiętaj o jednym. Nie zawiedź mnie. Bo jeśli mnie zawiedziesz, to będzie ostatnia rzecz jaką w życiu uczynisz. Zapamiętaj moje słowa.
Saturninus parsknął śmiechem.
– Nie boję się gróźb. Słyszałem je wielokrotnie. Nie martw się, potrafię zadbać o swoje i twoje interesy, konsulu. Jesteś teraz jak dyktator, skoro twój kolega na urzędzie rozchorował się i posłusznie zszedł z tego świata. To wspaniałe uczucie: samodzielnie rządzić Rzymem, prawda? Oczywiście pomogę ci ponownie zostać wybranym. Ale kto ma zostać drugim konsulem? Trudno będzie znaleźć tak dobrą kandydaturę jak martwy Aureliusz Orestes.
– Mam pewien plan. Wtajemniczę cię w odpowiednim momencie. Przyślę ci pieniądze. A teraz idź. Czekam tu na kogoś.
– Na bardziej posłusznych żołnierzy?
– Nie twoja sprawa. Idź.
– Jest jeszcze coś – Saturninus wstał – Chcę zostać trybunem ludowym. Pomożesz mi w wyborach.
Mariusz uśmiechnął się kwaśno
– Jeżeli taka będzie wola ludu rzymskiego- uśmiechnął się zagadkowo.
– Pomożesz mi czy nie? Chcę mieć twoje słowo. Nie jutro, ani za kilka dni. Chcę usłyszeć je teraz.
Oczy Mariusza raz zapalały się dziwnym blaskiem, by za moment gasnąć bez wyrazu.
– Mam twoje słowo, konsulu? – zapytał Saturninus, akcentując swoją wypowiedź.
– Niech i tak będzie. Gdy zostaniesz trybunem, dostaniesz zadania. Polegam na tobie, bo polecił cię Gajusz Norbanus.
– Nie będziesz żałował.
– Oby – bąknął Mariusz, zmęczony całą tą rozmową.
– Najlepsze wino – oznajmił gospodarz, stawiając na stole puchary.
– Na zdrowie – Saturninus uśmiechnął się na pożegnanie i wyszedł. Na ulicy owiało go chłodne powietrze. Otulił się szczelniej płaszczem. Skinął na swoich ludzi i już miał skręcić w jedną z ulic, gdy nagle wyrosła przed nim postać. Doskonale ją znał. Kwintus Serturiusz mierzył go zimnym wzrokiem. Fala zaskoczenia malowała się na jego twarzy. Saturninus uśmiechnął się lekko, zamierzał wyminąć Sertoriusza i oddalić się jak najszybciej, gdy zatrzymały go słowa:
– A więc to prawda? Jesteście razem w zmowie?
– Zbyt wielkie słowa, Kwintusie Sertoriuszu. Jak widzisz, bywamy w podobnych miejscach na Awentynie. Mogę odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania.
Twarz Sertoriusza zmieniła się nagle – O nie, na moje pytania ty nigdy nie będziesz znał odpowiedzi.
I odszedł pozostawiając Saturninusa w osłupieniu. Ten słyszał wiele o charakterze Sertoriusza. Ale co innego było słyszeć, a co innego przekonać się o tej legendarnej niezłomności. Płynąć pod prąd, gdy w jego ciele tkwiły barbarzyńskie strzały! Zwykły człowiek nigdy by nie przeżył. Saturninus stał przez chwilę niepewny co ma czynić, wreszcie ruszył w swoją drogę, nie chcąc pozostawać w pobliżu tawerny ani chwili dłużej.
Tymczasem w Sertoriuszu burzyła się krew. Mariusz współpracował z ludźmi pokroju Saturninusa. A więc plotki okazały się prawdą! Ten typ Saturninus śmiał mu się prosto w oczy! A Mariusz wszystkich okłamywał. Miał w sobie tyle bezczelności. Sertoriusz poczuł, że wszystkie mięśnie mu się napinają i robi mu się niedobrze. W tej sytuacji czuł, że jego spotkanie z Mariuszem jest nie na miejscu. Chciał już odejść, gdy drogę zastawili mu ludzie w opończach.
– Dostojny Gajusz Mariusz chce z tobą rozmawiać, panie- powiedział jeden z nich.
– Ale ja nie chcę rozmawiać z dostojnym Mariuszem. Przekażcie mu, że zatrzymały mnie ważne sprawy.
Jeden z ludzi Mariusza schwycił go mocno za ramię.
– Wybacz, panie, ale mamy rozkaz od samego konsula Rzymu.
– Zabierz rękę – warknął Sertoriusz – Bo żaden konsul Rzymu ci już nie pomoże…
Przywódca grupy skinął na tego, który trzymał za ramię Sertoriusza. Ręka puściła.
– Dostojny Mariusz czeka w środku.
Sertoriusz przez chwile oceniał swoje możliwości w starciu z tymi ludźmi, ale ostatecznie zrezygnował z tego rozwiązania. „No dobrze. Zobaczymy, co ma do powiedzenia” pomyślał.
Skierował swoje kroki do tawerny. Przez moment przyzwyczajał oczy do warunków panujących w środku, a nozdrza do smrodu. Dostrzegł Mariusza i jego ludzi przy jednym ze stołów w głębi. Mariusz uśmiechnął się delikatnie na jego widok.
– Witaj Kwintusie Sertoriuszu. Jak zdrowie?
Niedbałość, z jaką konsul wypowiedział to zdanie sprawiła, że Sertoriusz zatrzymał się bez słowa. Wbił oczy w Mariusza, chcąc przejrzeć jego prawdziwe zamiary. Ale uznał, że to bezsensowne.
– Nie chciałeś mnie widzieć, żeby rozmawiać o moim zdrowiu. – wyrzekł cicho. Konsul znów się uśmiechnął.
– Wiesz co najbardziej mi się w tobie podoba, Kwintusie? – zaczął protekcjonalnie konsul – Twoja szczerość.
– To nie jest ostatnio opłacalna cecha.
– Prawda – Mariusz potaknął- Proszę cię, usiądź.
– Nie zamierzam-przerwał Sertoriusz- Nie sądzę, abyśmy mieli sobie coś do powiedzenia. – Sertoriusz skierował się w stronę wyjścia, ale dwóch ludzi znów zastąpiło mu drogę.
– Podoba mi się twoja szczerość i dlatego będę z tobą równie szczery. Zyskałeś potężnych wrogów, Sertoriuszu. To cię nie obchodzi?
Sertoriusz odwrócił się i utkwił oczy w Mariuszu.
– Myślę, że wiesz o kim mówię – kontynuował konsul – To niebezpieczne, gdy chodzisz sam podejrzanymi zaułkami Rzymu. Możesz być śledzony.
– Niebezpieczna jest twoja znajomość z Saturninusem, panie – podkreślił dobitnie Kwintus.
Mariusz westchnął.
– Niedobrze się stało, że widziałeś na razem. Ale z drugiej strony… Zrozum, że ludzie tacy jak Saturninus mogą być bardzo potrzebni w życiu. Nigdy nie wiadomo z w jakiej sytuacji się znajdziemy. I wtedy trzeba poszukać różnych rozwiązań.
– Saturninus ma być lekarstwem na twoje problemy? – zapytał kpiąco Sertoriusz -Z całym szacunkiem, ale on może przysporzyć nowych.
Twarz Mariusza zmieniła wyraz.
– Umiem o siebie zadbać. A kłopoty… cóż, od wieków są nieodłącznym towarzyszem ludzkiego losu. Nie o tym chcę z tobą mówić… Usiądź, Sertoriuszu. Mam dla ciebie pewną propozycję.
– Skąd wiesz, że chcę jej wysłuchać?
– Spotkałem w swoim życiu wielu ludzi i nigdy nie pomyliłem się w ich ocenach. Jest coś na czym zależy ci bardziej niż na własnym życiu. To Rzym. Czyż nie mam racji? To jedno słowo znaczy dla ciebie więcej niż tysiąc innych.
Mariusz wypowiadając te słowa badał oblicze Sertoriusza.
– Chcesz wykorzystać moją troskę o Rzym do swoich politycznych celów – stwierdził Sertoriusz siadając.
– Tego nie ośmieliłbym się uczynić. Wiesz, że tworzę nową armię. Ale to wymaga czasu. A my musimy znać już dziś każdy krok przeciwnika. I musimy być przygotowani na wszystko.
Kwintus słuchał tego z uwagą.
– Nareszcie mówisz z sensem, konsulu.
– Zanim armia zostanie odbudowana, muszę rozeznać się w sytuacji. Szpiedzy mi nie wystarczą. Potrzebuję ludzi odważnych, na których będę polegać, gdy nadejdą trudne dni. Dlatego muszę wiedzieć: jesteś ze mną, Sertoriuszu?
Mariusz znów badawczo spojrzał w oczy młodego oficera.
– Jeżeli stawką jest Rzym, to tak. Jestem z tobą.
– A zatem posłuchaj mnie uważnie…

Za każdym razem, gdy wyjeżdżał, czuła ból w sercu. Oczywiście, starała się to ukrywać ze wszystkich sił. Martwiły ją jednak okoliczności wyjazdu. Chciała poznać więcej szczegółów, jednak odpowiedzi jakich udzielał jej syn, były raczej wymijające.
– Wiem, że jest ci ciężko. Też nie lubię, gdy się rozstajemy- Sertoriusz stanął obok matki. Oboje byli w bibliotece, gdzie porządkowali dokumenty przed jego wyjazdem.
– Nie powinnam zadawać tego pytania. Ale czy ty nie uciekasz przed Serwiliuszami? Doniesiono mi o tym co stało się w łaźni. To niesprawiedliwe, żeby stać się wygnańcem, gdy postępuje się w zgodzie z własnym sumieniem – w oczach Rei zaszkliły się łzy.
– Nie jestem wygnańcem. I przed nikim nie uciekam. Mariusz rekrutuje nową armię, muszę mu pomóc…
– Nie mówisz mi czegoś, ukrywasz przede mną pewne sprawy…
– Jesteśmy rozbici, ojczyzna jest w niebezpieczeństwie. Muszę jechać- Sertoriusz ujął matkę za podbródek – sama mnie uczyłaś, że obowiązek względem ojczyzny jest najważniejszy. Nawet, gdy inni o tym zapominają…
Rea uśmiechnęła się przez łzy.
– Jesteś prawdziwym darem od losu – wyszeptała. – Codziennie za ciebie dziękuję.
Sertoriusz uśmiechnął się, ale zaraz potem spochmurniał. Na jego czole pojawiła się jedna podłużna bruzda.
– Wiesz matko – zaczął w zamyśleniu – Tu, w Rzymie, wśród swoich, czuję się czasami bardzo zagubiony. Te ich ciągłe kłamstwa, intrygi, obłuda… Z każdej strony. W niektórych sytuacjach nie wiem jak się zachować, którą wybrać drogę…
Rea nie dała po sobie poznać, jak bardzo przeraziły ją te słowa. Pogłaskała syna po ręce, tak jak to miała w zwyczaju czynić, gdy był małym chłopcem.
– Po tej wielkiej klęsce jaka dotknęła Rzym ludzie stali się bardzo niespokojni. Poszukują różnych rozstrzygnięć. Ale sam się przekonasz, że z czasem wszystko się ułoży. Ludzie wrócą do normalnego życia, do swoich zwykłych zajęć.
Sertoriusz potaknął niepewnie głową. Chociaż rozsądek podpowiadał mu inaczej, chciał wierzyć w te słowa równie mocno jak matka.

Rozdział piąty. Między wrogami

Drzewa pochylały się nad nim, zniżając swoje piękne, bujne korony. Dziewiczy las tętnił pełnią życia, bogactwem roślinności i obfitością ptactwa i zwierzyny.
Młody chłopak przystanął na leśnej drodze. Nasłuchiwał. Spojrzał w prawo, gdzie wśród zarośli przesuwali się dwaj mężczyźni. W rękach trzymali długie naostrzone oszczepy. Chłopiec mocniej ścisnął w dłoni taką samą broń. Nerwowo przełknął ślinę i zaczął przesuwać się w tym samym kierunku co pozostali. Las, pełen nieznanych zapachów, potęgował w nim odczucie emocji.
To było jego pierwsze polowanie.
W myślach powtarzał zapamiętane słowa ojca. Wszystkie rady i wskazówki zlewały się w jedną całość. W ustach zrobiło mu się całkowicie sucho. Rozpoznawał teraz każdy szmer, każdy odgłos, który wydawała ta bezkresna zielona głusza.
W pewnym momencie spojrzał na ojca, który ruchem ręki wskazywał mu coś, co znajdowało się przed nim. Wstrzymał oddech. Zarośla poruszyły się, chłopak instynktownie popatrzył przed siebie. Panowała głucha cisza. Niespokojny ciemny kształt poruszył się i z głośnym łopotem skrzydeł przeleciał obok niego. To był tylko miejscowy ptak. Ale chłopiec już wiedział, że coś musiało go wypłoszyć. Usłyszał szybkie stąpnięcia, zarośla zakołysały się i rozchyliły, ukazując młodemu myśliwemu majestatyczny okaz dzika. Chłopiec nie spodziewał się tak potężnego osobnika. Zwierzę powoli wytoczyło się na leśną ścieżkę, rozpaprując ziemię obok siebie. Nagle dzik zatrzymał się i znieruchomiał. Chłopak również stał nieporuszony, trzymając oburącz oszczep, wycelowany i gotowy do rzutu. Przez jeden osobliwy moment myśliwy i jego ofiara mierzyli się wzrokiem, pewni nieuchronnej konfrontacji. Nagle dzik ruszył w jego stronę. Chłopak zamachnął się z całych sił i rzucił oszczepem. Broń przecięła powietrze i upadła tuż obok dzika.
Chybił.
Rozjuszone zwierzę ruszyło w jego kierunku. Już miało go dopaść, gdy usłyszał świst i kolejne oszczepy, tym razem jego ojca i wuja, uderzyły w bestię. Dzik zacharczał i zwalił się na ziemię tuż przed nim. Chłopiec poczuł, że w tej chwili jest cały mokry od potu. W powietrzu rozległ się przerażający krzyk jego ojca:
– Uciekaj!
Chłopak sam nie wiedział kiedy poderwał się do biegu i co nim kierowało. Nie widział, że potężny dzik, pomimo dwóch oszczepów tkwiących w jego ciele, z wysiłkiem dźwignął się z ziemi. Że zignorował nadbiegających, starszych mężczyzn i ruszył w pościg za młodym myśliwym.
Chłopiec pędził jak oszalały, gałęzie drzew uderzały go po twarzy i ramionach, raniąc dotkliwie. A odległość pomiędzy nim a goniącym go zwierzęciem ciągle malała. Nie wiedział, gdzie są ojciec i wuj. Wiedział, że to mogą być ostatnie chwile jego życia. Nagle zwierzę wydało z siebie ryk. Był on tak donośny, że dreszcz przebiegł całe jego ciało. Potężny król puszczy zwalił się z łoskotem na ziemię. Chłopiec był ogromnie zaciekawiony tym co się stało, ale przebiegł jeszcze sporą odległość, aby znaleźć się w bezpiecznym miejscu.
Dopiero, gdy upewnił się, że dzik go nie ściga, zdecydował się wrócić. Skradał się bardzo powoli wypatrując miejsca, gdzie zwierzę upadło. Był pewien, że dzik osłabł z powodu ran zadanych mu przez ojca i wuja. Jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał martwe zwierze i pochylającego się nad nim nieznajomego myśliwego. Przybysz wprawnym ruchem ręki sprawdzał, czy zwierzę na pewno jest martwe. Z przeciwnej strony nadbiegli też zdyszani jego ojciec i wuj. Zatrzymali się równie zaskoczeni. Nieznajomy podniósł się na ich widok.
I wtedy ojciec chłopaka zrozumiał co się stało. Wiedział, że zawdzięcza życie swojego syna temu nieznajomemu.
– Jestem Adal, a to mój brat i syn -wskazał ręką chłopca.
Przybysz popatrzył na nich spokojnymi oczami.
– Będzie z niego myśliwy, chociaż na razie jest zbyt nerwowy – stwierdził w ich dialekcie, a potem wyciągnął z gardła zwierzęcia trzeci oszczep. Ten, który uśmiercił zwierzę.
– To jest nasz dzik. My wytropiliśmy go pierwsi i mamy prawo do tego mięsa.-oznajmił hardo chłopak, najwidoczniej rzucając wyzwanie przybyszowi.
Ojciec nakazał mu ruchem ręki spokój.
– Nie zamierzam odbierać wam mięsa – odrzekł nieznajomy-Widziałem twój atak. Potrzebowałeś pomocy, więc ci jej udzieliłem. To wszystko. – dodał wycierając sztylet.
– Kim jesteś? – zadał pytanie Adal, bacznie obserwując przybysza.
– Nie jestem stąd. Jestem Amburonem. Na imię mi Eldar. Idę z wiadomością do wodza Teutoboda.
– Od kogo?
Mężczyzna zawahał się przez chwilę.
– Od druida Elmara.-dokończył.
Obaj bracia popatrzyli najpierw na siebie ze zdumieniem, a potem na obcego z podziwem. Chłopiec również poczuł, że krew w jego żyłach zaczęła szybciej krążyć. Słyszał tyle historii o druidzie. Jego postać owiana była legendą wśród wszystkich plemion.
Przybysz zebrał swoje rzeczy i zapytał:
– Idziecie do obozu? Mogę wam towarzyszyć? – zapytał.
– A jeżeli on kłamie, ojcze? – zawołał chłopiec. Był upokorzony pomocą ze strony nieznajomego, chociaż doskonale rozumiał, że brak tej pomocy oznaczał dla niego pewną śmierć. Ojciec znów go uspokoił. Nie mieli powodów by wątpić w prawdziwość jego słów. Władał ich dialektem, odziany był w amburoński strój. Sztylet, który trzymał przy pasie, miał rękojeść, jaką wyrabiali Cymbrowie. A więc musiał być wysłannikiem. Długie włosy, zarost, świadczyły o tym, że wyglądał jak amburoński wojownik.
Oczywiście Adal nie był głupcem. Wiedział, ze wszędzie roiło się od rzymskich szpiegów. Ale ten człowiek uratował przed chwilą jego jedyne dziecko.
– Uspokój się, Alardzie – powiedział do syna, a do nieznajomego zwrócił się słowami. – Idziemy do obozu. Chodź z nami – oznajmił.
Wiedział, że słowa ojca są niepodważalne. Zamierzał jednak obserwować obcego. I ten najwidoczniej to wyczuł. Pomógł im umocować dzika na oszczepach i razem dźwignęli ogromne zwierzę.
Z wysiłkiem ruszyli przed siebie.
Obóz nie znajdował się daleko, ale ciężko było do niego dotrzeć. Prowadziła do niego tylko jedna leśna ścieżka. Z innych stron otoczony był prawdziwą głuszą.
Teutonowie odgrodzili się drewnianymi palisadami, ale wiadomo było, że nie pozostaną w tym miejscu długo. Czekała ich dalsza wędrówka w stronę życiodajnych pól italskich. Nieznajomy przyglądał się zabezpieczeniom wokół obozu z pewną dozą obojętności. Gdy rozlał się przed nim widok na cały obóz, zrozumiał, że wśród Teutonów dużą część stanowiły kobiety i dzieci.
Adal popatrzył na wszystko z dumą. – Jesteśmy wielkim ludem. A to nie jest nasz jedyny obóz. Czy wasz obóz jest równie potężny? – zapytał z powątpiewaniem.
Nieznajomy nie odpowiedział. Przeszli bramę i znaleźli się w środku. Otoczyła ich gromada dzieciaków, które z głośnymi okrzykami pokazywały sobie dzika, gdy mężczyźni nieśli go w głąb obozu.
Potężne zwierzę musiało wzbudzić zainteresowanie. Niektórzy myśliwi przystawali patrząc z zazdrością, ale i podziwem. Kobiety przerywały swoje prace, pranie lub mielenie ziaren i również odprowadzały łapczywym okiem króla puszczy. Adal i jego brat zwalili dzika przed swoją chatą. Wyszły z niej ich żony, które zaczęły oględziny niezwykłego okazu. Okrzykom, gwarowi, nie było końca.
Nieznajomy stał na uboczu, przyglądając się wszystkiemu. Wreszcie Adal opowiedział wszystkim o pierwszej próbie polowania syna i wskazał przybysza jako jego wybawcę.
Ciekawskie spojrzenia skierowały się na Eldara. Szeptano, jak świetnym był myśliwym, pokazywano sobie piękny sztylet, a wreszcie powtarzano, że znał samego druida. Prawie cały obóz zbiegł się, aby zobaczyć zwierzę i myśliwego.
Na końcu zjawili się wysłannicy Teutoboda, który wzywał go do siebie. Otoczony przez tłum gapiów udał się we wskazane miejsce.
Teutobod rezydował w położonym w samym środku obozu budynku. Chociaż zbudowany w bardzo szybkim tempie, miał mocną konstrukcję. Wewnątrz było całkiem jasno. Jedynym źródłem światła i ciepła było rozpalone palenisko. Wokół niego na ławach zasiadła starszyzna plemienna. Za przybyszem do środka weszło kilku mężczyzn, między innymi Adal i jego brat Hagen.
Młody Alard, przez nikogo niezauważony, również wśliznął się do środka i ukrył w rogu sali. Wódz Teutobod siedział na ławie pokrytej skórami. Tuż za wodzem stała stara, siwowłosa kapłanka. W ręku trzymała przedmiot, niewidoczny dla zebranych. Jej pomarszczona twarz była bardzo skupiona, a jej wargi mamrotały niezrozumiałe dla innych słowa.
Z daleka Teutobod wyglądał niepozornie, ale gdy przybysz stanął przed nim, zmienił zdanie. Jego sylwetka była szczupła i nijaka, ale twarz była twarzą prawdziwego wodza. Zdecydowana, niewzruszona, pokryta licznym bruzdami. Lewy policzek przecinała niewielka blizna. To w tej twarzy Eldar mógł wyczytać życiorys Teutoboda. Wszystkie jego kampanie, trudy i przeciwności losu wyryły na tym obliczu nieśmiertelne piętno.
Cała starszyzna skupiona była wokół paleniska. Ogień palił się w nim nierówno, ale napełniał całe pomieszczenie przyjemnym ciepłem. Teutobod przyglądał się przybyszowi. Trudno było ocenić, jakie myśli rodziły się w jego głowie.
– Mówisz, że przysyła cię druid Elmar – powiedział wódz zmęczonym głosem – Wielki to człowiek, choć tylko raz było mi dane go spotkać.
Szmer rozmów przebiegł przez zebranych, ale Teutobod ich uciszył.
– Siadaj i ogrzej się przy ogniu- zachęcił nieznajomego.- Jak cię zwą?
– Eldar.
– Nie jesteś stąd, prawda?
– Jestem Amburonem, moi przodkowie przed laty przyłączyli się do plemienia.
W oczach Teutoboda pojawił się błysk.
– Amburoni obiecali nam pomoc, niedaleko jest ich obóz.
– Wiem. Bracia Amburoni potwierdzają, że staną razem z dzielnym ludem Teutonów do walki. Powiedz kiedy, a przybędą z odsieczą.
Teutobod zmrużył oczy. Był zmęczony tą przedłużającą się kampanią. Tak długo już szukali miejsca, gdzie mogli się osiedlić na dobre.
– Mocne są twoje słowa. A druid Elmar? Czy myśli tak jak ty?
– Druid Emar wyczytał zwycięstwo…
Szmer znów przeszedł po sali. Niektórzy z zebranych zaczęli nawoływać. Teutobod ich uciszył.
–…ale zobaczył pewne warunki, które muszą zostać dopełnione.
– Jakie warunki?
– Musimy zaatakować Rzymian teraz, jak najprędzej.
– Skąd ten pośpiech?
– Jeżeli ich wódz Mariusz zbierze wielką armię, nie damy mu rady.
– Mądre są jego słowa – rozległy się głosy – Zaatakujmy! Teraz mamy okazję!
– Nie są wystarczająco silni! Pokażmy Rzymianom kim są Teutoni!
Okrzyki narastały, kilku mężczyzn poderwało się. Wymachiwali rękami przed samym obliczem Teutoboda, jakby chcieli nakazać mu posłuszeństwo.
Teutobod poderwał się nagle gwałtownie.
– Uciszcie się! – powiedział gromkim głosem – Przypomnę tym z was, którzy zapomnieli, co jest największą siłą naszego plemienia! Nigdy nie działaliśmy pochopnie! Nigdy! I dlatego staliśmy się wielkim ludem.
Głosy uciszyły się, wojownicy cofnęli się pod wpływem swojego wodza.
– Nie znam tego człowieka! – wskazał Eldara – Być może on ma rację. Może powinniśmy uderzyć na Rzymian, gdy nie są gotowi. Ale moja wiedza i doświadczenie podpowiadają mi inaczej. Dlatego zaczekamy. Również na wieści od naszych braci Cymbrów.
Jeden z przedstawicieli starszyzny również się podniósł i zaczął:
– Posłuchajcie bracia. Wódz ma rację. Nie wiemy kim jest ten człowiek, który zachęca nas do walki z Rzymianami. A jeśli jest on ich sługą?
Eldar postąpił gniewnie do przodu.
– Uważaj kogo nazywasz sługą Rzymian! – warknął ostro.
Teutobod zbliżył się do przybysza. Spojrzał mu głęboko w oczy.
– Czy masz dowody na to co mówisz? -zadał pytanie.
Kamienne oblicze nieznajomego rozpromieniło się:
– Mówisz, że spotkałeś kiedyś druida. A zatem powinieneś pamiętać to.
I wyciągnął z sakwy pierścień. Był to niewielki klejnot, ale symbol wyryty na środku sprawił, że oczy Teutoboda rozbłysły.
Stary wódz wziął go do ręki i długo oglądał. Musiał być zadowolony z oględzin, bo oddal Eldarowi cenny przedmiot. Skinął jednak ręką na starą kobietę, która stała za nim. Kapłanka wystąpiła do przodu. Zbliżyła się powoli do przybysza i okrążyła go dwa razy. Jej siwe włosy i biała szata, którą miała na sobie, sprawiały, że przypominała istotę z zaświatów. Pomarszczona twarz nie wyrażała żadnych emocji.
Przed Eldarem postawiła naczynie z brązu. Ujęła jego dłoń i przyłożyła do niej niewielki nóż ofiarny. Nieznajomy nawet nie drgnął, gdy przecięła skórę i skierowała strużkę krwi nad naczynie.
Wszyscy oczekiwali w napięciu. Chłopiec wychylił się ze swej kryjówki, aby lepiej widzieć co się działo. Starucha podniosła naczynie i wróciła na swoje miejsce obok wodza. Eldar oberwał kawałek stroju, aby zawinąć rękę.
– Zostaniesz wśród nas- zawyrokował Teutobod – Ale nie oddalaj się zbyt daleko od obozu. Niech Adal udzieli ci gościny.
– Jak rozkażesz – przybysz kiwnął głową potakująco.
Gdy odszedł w towarzystwie obu braci, Teutobod przywołał do siebie kapłankę. Ta spiesznie wyszeptała mu coś do ucha.
Chłopiec, którego bardziej interesowała osoba nieznajomego, wymknął się z budynku. Postanowił nie spuszczać Eldara z oczu. Jeżeli jest on rzymskim szpiegiem, to on dowie się jako pierwszy.

Obóz tętnił życiem.
Przybysz powoli poznawał wszystkie aspekty tej społeczności. Bardzo szybko umocnił też swoją pozycję. Jego imię znali wszyscy. Dzieci pokazywały go palcami i mówiły o nim: uczeń druida. Świadomość, że znał druida Elmara czyniła go kimś niezwykle ważnym dla całej osady.
Nauczył się rytmu życia obozu. Mężczyźni albo polowali, albo budowali. Jedno i drugie zajęcie wymagało siły, energii i dużych nakładów czasu. Poznał hierarchię tego ludu: myśliwi zdobywali pożywienie, a więc dostarczali życie. Inna grupa, która zajmowała się wyrobem broni dla myśliwych, też cieszyła się sporym uznaniem. Budowniczy byli rośli i silni, ich tężyzna fizyczna często zdumiewała…
Kobiety również imponowały siłą. Niektóre walczyły na równi z mężczyznami, polowały. Inne wyplatały kosze, dekorowały naczynia, szyły ubrania. Ich zręczne ręce potrafiły oprawić każde zwierzę. Zwinność i szybkość ruchów ułatwiała przygotowanie posiłków. W osadzie nawet dzieci miały jasno wyznaczone obowiązki: starsze pomagały rodzicom albo zajmowały się młodszym rodzeństwem. Cała społeczność tworzyła jeden dobrze zgrany organizm, w którym wszystko uzupełniało się nawzajem.
To co zobaczył przeczyło plotkom, które słyszał o tym ludzie. Nie zachowywali się jak niektóre barbarzyńskie ludy Północy. Najbardziej zdumiało go poważanie, jakim obdarzyli go plemienni. Przychodzili do niego ze swoimi problemami, prosili o radę. Młody sąsiad Adala poprosił go o pomoc, gdy chciał poślubić jedną z dziewczyn, ale ojciec tamtej się nie zgadzał. Wystarczyła jego krótka interwencja i obie rodziny osiągnęły porozumienie.
– Niech bogowie cię chronią i zapewnią ci jadło i dostatek – wyrzekł wdzięczny chłopak. Eldar w takich chwilach uśmiechał się w odpowiedzi i nic nie mówił. Nie chciał wdzięczności.
Jego uwagę zaprzątały inne sprawy. Od kilku dni badał zabezpieczenia w obozie na wypadek ataku.

Zwiadowcy Teutoboda donieśli wodzowi o nowych rzymskich oddziałach. Wiedziano już, że Mariusz rekrutuje ludzi za duże stawki. Że wciela do armii nawet członków nadgranicznych plemion, którzy za rzymskie pieniądze byli gotowi zdradzić swoich braci. Wódz chciał wiedzieć czy główne siły Cymbrów wracały w te rejony, ale łączność z nimi była przerwana. Wszyscy wysłani zwiadowcy nie wracali. Nie było też żadnych wieści od Bojoryksa.
Jedynym człowiekiem, któremu udało się przedostać z tamtych terenów był Eldar. Teutobod zastanawiał się czy można mu wierzyć, ale on wiedział tyle o druidzie Elmarze, że był wiarygodny.
Teutobod i starszyzna rozważali całą sytuację. Rzymianie okopali się niedaleko, mogli tam przepędzić całą zimę. Zwiadowcy i szpiedzy donosili, że nie mają zamiaru stawać do regularnej bitwy z Teutonami. Wódz głowił się dlaczego. Słyszał o Mariuszu, że to dobry przywódca i jako żołnierz umie się bić. Ale on był zupełnie inny niż tamci dwaj dumni Rzymianie: Caepio i Maximus. On potrafił schować dumę i podejść przeciwnika, gdy tego wymagała sytuacja. I Teutobod zaczynał się go obawiać. Wtedy pod Arausio miał ze sobą Cymbrów. A teraz mieli walczyć sami, wspierani przez część Amburonów.
Starszyzna nakazała mu zwinąć obóz i ruszyć w głąb Italii. „Nie możemy tu siedzieć całą zimę”, mówili. „Nie mamy wystarczająco dużo zapasów. Tam w dolinie są osady, wioski i miasta. Jest dużo żywności. Rzymianie nie zgromadzili przewagi liczebnej. Gdyby tak było, zaatakowaliby nas. Cymbrowie wypędzili rzymskie legiony i pozbyli się tych, którzy stawiali opór. Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy pójść na sam Rzym. Nie ma go kto bronić.”
Teutobod wiedział, że to słuszne słowa, ale poznał już trochę Rzymian. Ci, którzy im ulegli, opowiadali jak walczą, gdy muszą się posunąć do ostateczności. Zrozumiał, że jedyną drogą jest poddanie tej decyzji głosowaniu.
Kazał więc głosować swoim ludziom. Większość zdecydowała o wymarszu.

Nieznajomy ciągle gdzieś znikał.
Alarda zastanawiały te niekończące się wędrówki. Pewnego popołudnia postanowił iść za nim. Eldar wybierał mało uczęszczane szlaki, zapuszczał się w przepastne zarośla zielonej głuszy. Alard szedł za nim cierpliwie. Kilkakrotnie o mało nie stracił go z oczu. Wreszcie zniknął.
Chłopak krążył usiłując trafić na jego trop. Ale bezskutecznie. Klnąc własną głupotę, że tak łatwo dał się wyprowadzić w pole, postanowił wrócić do obozu. Gdy przechodził obok rozłożystego drzewa, ciemny cień wyskoczył zza niego i jednym ruchem położył go na ziemi. Alard nawet nie zdążył krzyknąć, uderzył tylko głucho o podłoże.
Gdy pocierał obolałe miejsce, Eldar pochylił się nad nim.
– Dlaczego mnie śledziłeś? Dlaczego wciąż za mną chodzisz?
Podał rękę chłopcu, ale ten odepchnął ją i jednym skokiem stanął wyprostowany.
– Nie ufam ci. To wszystko – dodał otrzepując z siebie ziemię.
Eldar uśmiechnął się do niego.
– Masz do tego prawo. Imię Alard oznacza szlachetny i odważny, a takie imię zobowiązuje. Chodź, pokażę ci coś.
Chłopak spojrzał na niego ze złością, ale Eldar ruszył przed siebie.
Alard był wściekły, że dał się tak łatwo podejść. Początkowo nie zamierzał iść za Eldarem, ale ciekawość wzięła nad nim górę.
– Myślisz, ze jestem tak głupi… Pójdę za tobą, a ty mnie zabijesz… – podjął ostatnią próbę.
– Gdybym chciał cię zabić, zrobiłbym to już wiele razy. Nie sądzisz? Na początek zostawiłbym cię temu dzikowi.
I zniknął wśród zarośli. Chłopiec powoli ruszył za nim.
Dłuższą chwilę przedzierali się przez leśną gąszcz.
Eldar uśmiechnął się nieco ironicznie, widząc rosnące zainteresowanie chłopca.
– Tutaj uważaj, bo możesz się potknąć. Widzisz tamto miejsce?
I pokazał coś ukrytego w zaroślach. Gdy chłopiec pokiwał przecząco głową, rozchylił krzaki. Alard ujrzał rozstawione w dole sidła.
– Polujesz? – zapytał z niedowierzaniem. – to było ta tajemnica?
– Powiedziałem, że zdobędę więcej pożywienia dla ludzi w obozie. I zamierzam dotrzymać danego słowa.
Chłopak cmoknął z podziwu. Eldar był najlepszym myśliwym jakiego znał. Lepszym nawet od jego ojca i wuja, a przecież obaj byli cenieni przez starszyznę.
To popołudnie spędził z nieznajomym. Zadawał mu mnóstwo pytań, a tamten z wielką cierpliwością wszystko mu tłumaczył. Alard pomyślał, że nawet ojciec i wuj nie poświęcają mu tyle czasu. Tyle mógł się nauczyć, tyle dowiedzieć. Powoli wszystkie jego wątpliwości się rozwiały.
– Skąd wiedziałeś, że cię śledziłem?
– Mam swoje sposoby.
Chłopiec był zakłopotany, ale i pełen podziwu dla umiejętności myśliwego. I czuł wstyd, że źle ocenił intencje Eldara. Ojciec przekonywał go o tym wielokrotnie, a przecież ojciec nigdy się nie mylił. Poczuł, że czeka go nieunikniona kara za jego podejrzenia.
– Powiesz w obozie, że cię szpiegowałem?
– W jakim celu? Rozumiem, ze nie ufasz obcym. I szanuję to.
– Wrócę teraz do domu, bo będą mnie szukać. Ale… przyrzekam, że nie będę więcej podążał za tobą.
Spojrzał na Eldara, jakby chciał rozpoznać jego myśli, ale nie dowiedział się niczego z jego twarzy. I powoli zaczął się oddalać.
Eldar długo patrzył za odchodzącym.
Jego kształty wreszcie rozpłynęły się w leśnej gęstwinie. Ale myśliwy jeszcze raz upewnił się, czy chłopca już nie ma.
Tylko w ten sposób Kwintus Sertoriusz zdobył pewność się, że nie jest śledzony. Westchnął ciężko do swoich myśli. Odkąd znalazł się w obozie było mu coraz trudniej. Na początku to zadanie wydawało się takie proste, ale teraz… Teraz niczego nie był pewien. Przez te kilka miesięcy życia wśród tych ludzi poznał ich i zrozumiał. Nie byli dla niego dzikim, niezrozumiałym ludem. Znał ich mowę, znał obyczaje. Byli wysoce rozwiniętą społecznością z takim samym prawem do życia jakie przysługiwało innym ludziom.
I dokonał odkrycia, które napełniło go dziwnym przestrachem. Oto życie w tej prostej społeczności, było bardziej przyjazne niż życie w pełnym intryg i błyskawicznie zmieniających się sojuszy Rzymie. Ta refleksja przeraziła Sertoriusza aż do głębi.
Odwrócił się i pobiegł wzdłuż szpaleru drzew. Nie chciał już myśleć. Chciał jak najszybciej znaleźć się tam, gdzie w umówionym miejscu czekał na niego ukryty zwiadowca.

Rozdział szósty. Krassus

Wielki, wijący się niczym wąż orszak sunął leniwie jedną z ulic Kwirynału. Na przodzie jechali uzbrojeni strażnicy, sam środek zarezerwowany był dla kilku powozów, z których jeden wyróżniał się zdobieniami.
Nie spieszono się. Liczni tragarze i niewolnicy nie poruszali się zbyt szybko, aby nie uszkodzić żadnej z przewożonych rzeczy. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że to orszak królewski, tak wielki był jego przepych. Ale Rzym nie miał króla. Potwierdzały to plebejskie herby rodowe umieszczone na powozie. Niejeden przechodzień, który ustępował teraz z drogi czyniąc miejsce dla orszaku, znał te herby na pamięć. Połyskiwały dumnie w słońcu świadcząc o potędze tego rodu. Były to herby Licyniuszy.
Orszak powoli przesuwał się w górę, a miejsce, do którego zmierzał, przypominało prawdziwy pałac. Osadzony na wzgórzu, ze wszystkimi swoimi skrzydłami i tarasami, górował nad innymi willami. Otoczony ogrodami na kilku poziomach, przywodził na myśl baśniowe rezydencje wschodnich władców.
Od dobrej godziny do pałacu płynęła nieprzebrana rzesza klientów, aby powitać swojego patrona. Tłum szczelnie wypełniał dziedziniec tuż za główną bramą. Ustawiany w grupki, podzielony według hierarchii przez służących, czekał w niecierpliwym podnieceniu.
Wyzwoleńcy i niewolnicy zajęli miejsca się po obu stronach szerokich schodów, prowadzących do głównego wejścia.
Wreszcie powóz podjechał. Rozsunięto zasłony. Najpierw wyłonili się dwaj wyzwoleńcy, najbliżsi współpracownicy towarzyszący panu w jego rozlicznych podróżach.
Jeden z niewolników podstawił stopnie pod wejście do powozu.
I wtedy wysiadł on – Lucjusz Licyniusz Krassus.
Wszyscy zebrani pochylili się w głębokim ukłonie. On omiótł zgromadzonych bystrym spojrzeniem i najwidoczniej zadowolony wstąpił na schody. Nawet gdy przekroczył już próg domu, wszyscy składali mu hołd.
W środku oprócz najbliższej rodziny czekała na niego niezliczona liczba służby, zgromadzona w głównym atrium.
Lucjusz Krassus niedbale zrzucił z siebie płaszcz, który w locie pochwycił jeden z jego niewolników. Inny klęcząc, zmieniał mu sandały. Jeszcze inny przyniósł złotą czarę z wodą, aby pan mógł umyć ręce po podróży.
Krassus ucałował żonę Mucję i pogłaskał córkę po głowie. Rozejrzał się po atrium, nabrał powietrza w nozdrza i oznajmił z radością:
– Jak dobrze być w domu!

Druzus stał przed potężnymi, okutymi drzwiami prowadzącymi do pałacu Krassusa. Motłoch bardzo szybko tak zaczął nazywać imponujący budynek. Na ulice Kwirynału wysypywały się tłumy gapiów, aby podziwiać to architektoniczne cudo.
Druzus był bardziej sceptyczny. Willa w nieokreślony sposób go przytłaczała. To nie jej nachalny przepych tak na niego działał, to coś innego sprawiło, że czuł się jak podróżny, który znalazł się w niewłaściwym miejscu. Podwoje się otworzyły i został wprowadzony do środka.
Wnętrze było równie oszałamiające. Szczególną uwagę przykuwały strzeliste kolumny wykonane ze specjalnego marmuru, sprowadzonego aż ze wschodu. Compluvium było przeszklone i właśnie to szkło powodowało, że na dolnej posadzce światło odbijało się, tworząc osobliwą grę cieni. Druzus zamknął na chwilę oczy, bo poczuł, że kręci mu się w głowie od tego niecodziennego zjawiska.
Po wyjściu z atrium znalazł się w jednym korytarzu, a po chwili w następnym. Odniósł wrażenie, że oto nie znajduje się w rzymskim domu, tylko w nieznanym mu labiryncie, z którego nie ma ucieczki. Po drodze mijał pokoje wypełnione drogimi tkaninami, dywanami, wzorzystymi kilimami. Wszystko to przytłaczało go coraz bardziej.
Nagle ten cały obraz się rozpłynął i Druzus oraz jego przewodnik znaleźli się na gigantycznym tarasie, wyłożonym różnobarwnym kamieniem. Słońce oślepiło go nieco, więc zmrużył gwałtownie oczy. Usłyszał nad sobą donośny głos przewodnika, obwieszczający jego przybycie:
– Dostojny Marek Liwiusz Druzus.
Teraz dopiero zaczął się rozglądać w poszukiwaniu gospodarza. Nie było to łatwe zadanie w tym gąszczu rzeźb, bujnych roślin, bukietów lilii i peonii, niewolników i spacerujących egzotycznych ptaków. Minął dwa myśliwskie psy, z których jeden obwąchał go, a drugi zamerdał radośnie. Zbliżył się do balustrady i zachwycił rozciągającą się przed nim panoramą. Przed sobą widział miasto, gwarne ulice, wypełniony po brzegi ludźmi port nad Tybrem, ogrody innych patrycjuszy. Wszystko wydało mu się tak bliskie i jednocześnie tak dalekie. Teraz zrozumiał dlaczego Krassus wybrał to miejsce na swoją siedzibę. Stał jak urzeczony. Z zamyślenia wyrwał go dopiero lekko rozbawiony męski głos:
– Jest piękne, prawda?
Teraz dopiero dostrzegł sofę w cieniu wschodnich drzew i półleżącego na niej gospodarza. Krassus podniósł się niedbale i zbliżył do niego.
– Stąd wszystko wygląda tak spokojnie, majestatycznie. Ale to tylko pokrywa, a pod nią drzemią wszystkie zbrodnie tego miasta. Piękne i niebezpieczne zarazem. Jest jak narkotyk. Odurzy cię, pochłonie bez reszty, a później…
– A później ?-podchwycił Druzus.
– To zależy co jest twoim przeznaczeniem… Wypij, doskonałe wino z Chios.
Niewolnik podał na tacy puchar zdobiony klejnotami.
Druzus ujął go delikatnie w obie dłonie i upił łyk. Nigdy wcześniej nie kosztował tak znamienitego wina.
– Niestety jeden z moich statków z winem zatonął.
– To przykre, stracić statek i załogę…
– Statki można wynająć, niewolników kupić, ale wina szkoda – podsumował Krassus.
Podszedł do balustrady i stanął obok Druzusa. Był to człowiek wciąż młody. Nie ukończył jeszcze lat czterdziestu. Jednak na jego włosach pojawiły się już pierwsze oznaki siwizny. Ruchy miał sprężyste, zwinne, a ciało delikatne i wypielęgnowane.
Druzus badał przez chwilę jego twarz, która momentami przybierała melancholijny wyraz. Cóż to był za mówca! Największy orator swoich czasów. Każde zdanie wypowiadał powoli, spokojnie, akcentując kolejne sylaby.
Gdy miał trochę więcej niż dwadzieścia lat, wygłosił mowę przeciwko Papiriuszowi Karbo i zachwycił cały Rzym. Wszyscy wiedzieli, że oskarżony był winny. Papiriusz nie czekając na wyrok sądu, odebrał sobie życie. Zaś Krassus zyskał miano wielkiego oratora i zdobył ogromny rozgłos. Nikt jednak nie wiedział co się działo z nim samym. W duchu wielokrotnie żałował, ze podjął się tego oskarżenia. Tłumił w sobie wyrzuty sumienia. Sprawę pogarszał fakt, że zniechęcił do siebie ród Papiriuszy i kilka innych powiązanych z nimi rodzin.
Ale dopiero inne wydarzenie wyryło prawdziwe blizny na jego sercu. Druzus doskonale znal tę historię. Kilka lat temu Krassus podjął się obrony swojej kuzynki, Westalki Licynii. Za pierwszym razem odniósł spektakularny sukces, ale gdy ponownie wznowiono proces, Licynia została skazana. Kara jaką dla niej przewidziano była najgorszą z możliwych. Biedną dziewczynę spuszczono do małej komnatki pod ziemią. W komorze zostawiono odrobinę jedzenia i niewielką lampkę, a następnie zamurowano otwór. Krassus wiedział, że oskarżenie było wynikiem matactw skierowanych przeciwko niemu. I chociaż od tamtego czasu minęła już dekada, nigdy o tym nie zapomniał. Ten proces zmienił go na zawsze. Wciąż pamiętał te oczy, gdy ją wyprowadzono, wciąż pamiętał ten krzyk…
Druzus przypominał sobie wszystkie fakty z życia swojego gospodarza. Chciał go zrozumieć, ale to nie było proste. To co najbardziej uderzało w postaci Krassusa to brak cech typowych dla zepsutego bogacza. Ale to był rys charakterystyczny dla wszystkich Licyniuszy. Bajeczne fortuny i ani cienia wyższości czy zarozumiałości. To ich odróżniało od Klaudiuszy, niektórych Korneliuszy czy choćby Cecyliuszy Metellich. Traktowali bogactwo jak naturalną kolej rzeczy.
– Powinieneś poczytać dzieła wybitnych Greków o układach politycznych – zaproponował Krassus.
– Wybitnym Grekom nie było dane mieszkać w Rzymie.-spokojnie stwierdził Druzus -Żaden, nawet najlepszy pisarz nie potrafi zrozumieć naszej rzeczywistości. To co nas otacza jest tylko naszym udziałem. My jesteśmy świadkami tego co się dzieje wokół nas. Karty książek nie pomogą nam rozwiązać naszych problemów.
– Mam inne zdanie. Odpowiednio dobrane książki nieraz pomogły mi pojąć trafną decyzję. A z tego co słyszałem, to i ty, Marku Liwiuszu, posiadasz piękny zbiór ksiąg.
– Lubię czytać – przyznał Druzus – ale nie sprowadziłeś mnie tutaj, aby rozmawiać o książkach?
Krassus uśmiechnął się.
Przeszedł kilka kroków i zajął miejsce na sofie. Zaprosił gościa, aby ten zajął miejsce na sąsiedniej. Ruchem ręki wydał nowe polecenie grupie niewolników. Teraz Druzus ujrzał, że część tarasu jest zaprojektowana jako plansza do gry. Słyszał o tej rozrywce, rodem ze wschodu. Kilku arystokratów wprowadziło tę atrakcję w swoich domach, ale większość potępiła ją jako zajęcie niegodne Rzymianina. „Niewolnicy – pionki” ustawili się na „planszy”.
– Nie jestem zadowolony z wyboru zięcia – oznajmił bezpośrednio Krassus. Miał na myśli Korneliusza Scypiona, męża swojej starszej córki Licynii. -Scypion nosi nazwisko swoich wielkich przodków, ale nawet nie jest ich marnym cieniem-powiedział ujmując niedbale puchar z winem.
Druzus usiadł i uważnie go obserwował.
– Bogowie nie obdarzyli mnie synem, tylko córkami – powiedział cicho Krassus. – Licynia Młodsza jest moim największym skarbem. Muszę bardzo rozważnie wybrać kandydata na jej męża. Wiesz, co powiedział wróżbita w dniu jej narodzin? Czeka ją wielka przyszłość. Mężczyzna, którego ona poślubi będzie bardzo wpływowy, a ona będzie mieć Rzym u swoich stóp.
Druzus sceptycznie podchodził do podobnych rewelacji. Nie aprobował nadmiernego uzależnienia niektórych arystokratów od wszelkiej maści wróżbitów.
– Przez moment myślałem nad twoją kandydaturą – zauważył Krassus – Twoja matka jest z Korneliuszy i bardzo ją cenię. Przypomina mi matkę Grakchów -takich kobiet niewiele jest obecnie w Rzymie… Ale ty już wybrałeś za żonę Serwilię…
Druzus zarumienił się. Nie mógł wyjawić Krassusowi prawdziwych okoliczności tego zaplanowanego już małżeństwa. Nie mógł powiedzieć, że pewnej nocy Serwilia po prostu wśliznęła się do jego łoża. I już tam została. Gdy powodowany wstydem wobec matki i rodziny Serwiluszy, następnego dnia poprosił o jej rękę Kwintusa, ten ochoczo się zgodził. Status Serwilii w domu Liwiuszów się zmienił – z gościa miała stać się panią domu. A on bez żadnych przeszkód mógł udzielić gościny w swoim domu teściowej i szwagrowi.
Jednak propozycja Krassusa schlebiała mu. Przez chwilę wyobraził sobie siebie na starość spacerującym po tym olbrzymim labiryncie. Ale błyskawicznie odrzucił od siebie te myśli.
– Nie mam do ciebie żalu. Rozumiem twoją decyzję. Tyle zrobiłeś dla tej rodziny. Mimo postawy Norbanusa wykupiłeś sporą część ich majątku.
– Ty, panie, również broniłeś starego Caepio.
– Prawda. Widzisz jakie to miasto jest skomplikowane. Każdy ma swoje tajemnice, zobowiązania wobec innych. Czasami ciężko jest oddychać w tym gąszczu przysług…
Krassus wykonał kilka ruchów ręką. Niewolnicy ustawili się inaczej.
– Ta gra nauczyła mnie cierpliwości i trudnej sztuki przewidywania. Zawsze musisz mieć w głowie wizję kilku ruchów do przodu. Życie w Rzymie przypomina grę. To gra, której nie możesz przegrać, bo stawką w niej jest życie. Każdy, kto pojawia się na Forum, kto wchodzi na scenę polityczną jest zwykłym pionkiem. Od niego samego zależy czy pozostanie pionkiem, którym kierują inni, czy sam podejmie grę.
Tu spojrzał głęboko w oczy Druzusowi.
– A ty, Marku Liwiuszu, chcesz włączyć się do gry?
Druzus był zbyt oszołomiony, żeby odpowiedzieć. Żaden logiczny argument nie przychodził mu teraz do głowy.
Krassus z kolei przypominał człowieka, który doskonale zna ludzka naturę. Wiedział jakie myśli kłębią się teraz w głowie jego gościa i to go bawiło.
– Oczywiście, że chcesz. Boisz się do tego przyznać nawet przed samym sobą.
Ta melancholia i szósty zmysł w polityce czyniły z Krassusa niebezpiecznego gracza. On znał wszystkie pytania i wszystkie możliwe odpowiedzi.
Druzus wiedział, że nigdy nie osiągnie takiej pozycji jak on. Ale próżność, która tak bardzo starał się w sobie zwalczyć, mąciła jego zdrowy rozsądek.
– Chciałbym służyć Rzymowi. Najlepiej jak potrafię- powiedział z rozbrajającą szczerością.
– Służba ojczyźnie! Jakie to piękne i wzniosłe! Nakarmiono nas w dzieciństwie wielkimi ideałami! Polityka to coś zupełnie innego. Weźmy jako przykład Gajusza Mariusza. Jego propaganda o Cymbrach i Teutonach maszerujących na bezbronnych Rzymian zyskała posłuch i wzbudziła przerażenie u ludzi. Cymbrowie ante portas! – roześmiał się ironicznie.
– Czyż barbarzyńcy nie są zagrożeniem dla Rzymu?
Krassus westchnął z politowaniem.
– Sam widzisz, to wyjątkowo skuteczna propaganda.
Druzus ponownie zarumienił się niczym uczeń, który został przyłapany na udzieleniu błędnej odpowiedzi.
– Moi szpiedzy już dawno poinformowali mnie, – kontynuował Krassus- że barbarzyńcy są nieskuteczni, nie mają konkretnego planu i sami nie wiedzą gdzie chcą się osiedlić. Bardzo liczną grupę u nich stanowią kobiety i dzieci. Za to świetnie nadają się jako straszak do walki na naszej arenie politycznej. Mariusz doskonale to rozumie. Dlatego kolejny rok został konsulem, co jest pogwałceniem wszystkich praw naszej świętej Republiki.
Znów wykonał ruch ręką i zmienił ustawienie pionków na planszy.
– Jeśli chcesz rozpocząć karierę, musisz mieć pieniądze. Bez nich jesteś w Rzymie nikim. Będą ci potrzebne, gdy ubiegasz się o stanowiska pretora lub edyla. Igrzyska kosztują majątek. Musisz zacząć od porządnej kwestury, dlatego proponuję Azję Mniejszą.
– Azję? – wpadł mu w słowo Druzus.
Poczuł jak oblewa go zimny pot. Wyjazd z Rzymu oznaczał, że musi zostawić rodzinę Serwiliuszy na pastwę losu i rozstać się z Serwilią.
Krassus natychmiast odgadł jego myśli.
– Nie obawiaj się. Pod twoją nieobecność włos nie spadnie z głowy rodzinie twojej ukochanej- zaakcentował końcówkę. – Nastroje wyraźnie się poprawiły.
– Norbanus ma wsparcie w postaci Saturninusa i jego ludzi.
– Znajdę na to rozwiązanie. Pomogę ci, napiszę listy polecające, otworzę przed tobą możliwości. Będziesz ubiegał się o kolejne tytuły. W przyszłości jako trybun będziesz też potrzebował większego domu niż ten, w którym mieszkasz. Z tego właśnie powodu zbudowałem tę rezydencję, bo moje dwie posiadłości na Palatynie są stanowczo zbyt małe. Zobaczysz, ja cię stworzę dla świata- Krassus rozmarzył się.
Ta wizja była kusząca. Druzus oczyma wyobraźni widział przebieg swojej świetlanej kariery. Od kwestury do konsulatu. Ale wiedział też jedno: wszystko w Rzymie miało swoją cenę. Czuł się jak ktoś kto właśnie zaprzedał duszę diabłu. Był to diabeł elokwentny, ujmujący, ale jednak diabeł. To pytanie powoli w nim narastało.
– Czego oczekujesz w zamian?
Zapanowała cisza. Krassus ujął kolejny puchar i leniwie obrócił go w dłoniach.
– Absolutnej lojalności. Będziesz moim człowiekiem do końca moich lub twoich dni.
Druzus spodziewał się tych słów. Za każdą przysługę w życiu trzeba zapłacić. A co dopiero za taką przysługę! Krassus otwierał przed nim świat, nowe możliwości. Taka okazja mogła się nie powtórzyć. Licyniusze nie należeli do ludzi, którzy proponowali coś dwa razy.
Marek Liwiusz musiał się zgodzić. I Krassus to wiedział.

Te kilka tygodni przygotowań do wyjazdu upłynęły bardzo szybko. Krassus dotrzymał słowa, oferując pomoc we wszystkim. Inwestycje, które mu doradził, okazały się wyjątkowo intratne. Pozbył się niedochodowych posiadłości. Matka i bracia przyjmowali te działania spokojnie. Ale to były tylko pozory. Podczas jednego wieczoru w rezydencji Emiliuszy między nim a Lepidusem doszło do ostrzejszej wymiany zdań. Mamerkus nie pochwalał Krassusa jako nowego patrona brata.
– Jesteś tylko narzędziem, które ma mu pomóc w zdobyciu konsulatu. Jeżeli nie okażesz się przydatny, wbije ci nóż w plecy.
– Jeżeli widzisz lepszą drogę, wskaż mi ją, proszę. A może mam czekać tak jak ty, aż rodzina Emiliuszy kiwnie palcem w mojej sprawie. Krassus pomógł mi w wyciągnięciu starego Caepio z więzienia…
– Wracamy do punktu wyjścia. Na pierwszym miejscu rodzina Serwiliuszy… Rozumiem, że chciałeś im pomóc, szanuję twoją szlachetność… Ale, na bogów Marku, dlaczego musisz łączyć nazwisko naszej rodziny z nazwiskiem najbardziej znienawidzonej rodziny w całym Rzymie…?
– Z czasem ludzie zapomną o tym o tym co się stało… Czas zaciera najboleśniejsze rany, a ja ją kocham…
– Czy ona wie o twojej chorobie?
Nie, tego nie wiedziała. Ataki epileptyczne Druzusa były najbardziej strzeżonym sekretem rodziny. Zawsze towarzyszył mu w pełni zaufany służący, który nigdy nie pozwalał, aby ta tajemnica ujrzała światło dzienne.
Druzus wiedział, że część argumentów brata była słuszna, ale z raz obranej drogi się nie wycofał.
Nigdy nie był tak szczęśliwy jak w dniu, w którym poślubił Serwilię. Chociaż Emiliusz zapowiedział, że nie pojawi się na ślubie, to uradowany Marek dostrzegł go w orszaku weselników. Cała rodzina Liwiuszy musiała zaakceptować jego wybór.
Nie było takiej rzeczy, której by dla niej nie poświęcił. Dzięki wstawiennictwu Krassusa, uzyskał zgodę od Katulusa, aby Serwilia mogła częściej widywać córkę…
Z niepokojem liczył dni do wyjazdu. Ale termin zbliżał się nieuchronnie…
W przeddzień wyjazdu do Azji, ujrzał Serwilię stojącą przy wejściu do ogrodu. Wiatr delikatnie rozwiewał jej ciemnobrązowe włosy i jasnozieloną suknię. Gdy podszedł, powitała go jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów.
– Jesteś gotów?
– Tak – odparł cicho.
– A zatem jedź. Ale… obiecaj mi jedno.
– Wszystko czego pragniesz.
– Okryj się chwalą w Azji i wróć jako bohater. Niech inni ci zazdroszczą- tu zawahała się przez chwilę – Niech wszyscy ci zazdroszczą.
Nagle znalazła się w jego ramionach i poczuła jak on zamyka jej usta namiętnym pocałunkiem.
– Będzie jak zechcesz – usłyszała jego odpowiedź.

Raz na pewien czas Rzymem wstrząsało zdarzenie, które poruszało masową wyobraźnię i nie schodziło z ust wszystkich. Nie inaczej było i tym razem.
Wiadomość o tym, że Gajusz Mariusz zaręczył jedynego syna z córką Lucjusza Krassusa, wywołała w Rzymie prawdziwe poruszenie. Najpierw powtarzano ją jako plotkę. Ot, służba z jednego domu szepnęła słówko służbie innego domu. Nie było potwierdzenia, więc powtarzano tę plotkę w termach czy innych miejscach publicznych. W krótkim czasie ciekawostka obiegła całe miasto. I w jeszcze krótszym została oficjalnie potwierdzona.
Było to wielkie wydarzenie. Oto najpotężniejszy człowiek w państwie, Gajusz Mariusz żenił syna z córką najbogatszego Rzymianina. Nobilowie mieli nowy powód do zmartwień. Konsul umacniał swoją pozycję. Teraz, gdy otrzymał dodatkowe wsparcie w postaci fortuny Krassusa, wydawało się niemożliwe, aby rozstał się z tytułem pierwszego człowieka Republiki. Co prawda z małżeństwem musiano zaczekać. Pan młody jeszcze nie przywdział toga virilis, a panna młoda była niewiele młodsza. Ale sam fakt zaręczyn zmieniał układ sił w Republice.
Wiedziano kto najwięcej ucierpi na tym sojuszu. Część senatorów odsunęła się od Cecyliusza Numidyjskiego. Jego pozycja z dnia na dzień stawała się coraz gorsza. Wiedzieli o tym sojusznicy Metellich, którzy już dziś próbowali zająć bardziej neutralne stanowiska. Wszyscy otrzymali jasny sygnał, że Mariusz zamierza się rozprawić ze swoim największym wrogiem.

Kwintus Cecyliusz Metellus opuścił zasłony lektyki.
Nie chciał wdychać kurzu i zapachów hałaśliwego miasta. Tragarze nieśli go od forum Romanum i torowali sobie drogę, rozpędzając na boki gęstniejący o tej porze dnia tłum.
– Przejście dla szlachetnego Kwintusa Cecyliusza Metellusa! – domagali się idący na przedzie lectarii.
Metellus był w złym nastroju. Miał za sobą trudne posiedzenie senatu, po którym po raz pierwszy poczuł się jak przegrany. Domagał się odwołania Saturninusa i jego stronnika Serwiliusza Glaucji.
Wygłosił płomienną mowę i był pewien jej efektu. Ale tym razem natrafił na zdecydowany opór. Po raz pierwszy widmo porażki zajrzało mu w oczy. A przecież Numidicus potrafił wzbudzać respekt w ludziach. Był niczym spokojny wiatr, który wycisza wzburzone fale.
– Zostaliśmy uczciwie wybrani! To wbrew zasadom – grzmiał Glaucja.
– Ty! Ty śmiesz mówić o zasadach! Ty i twoi sprzymierzeńcy zamieniliście Republikę w prostytutkę z Subury! – odkrzyknął Metellus i poczuł na sobie złowieszcze spojrzenie Saturninusa.
Wspomnienie tych obrad budziło w nim odrazę. Chciał jak najszybciej zapomnieć o tym dniu. Ponaglił niewolników, aby skręcili w boczną uliczkę i szybciej przedzierali się do domu.
Nagle tragarze niosący lektykę zatrzymali się.
– Panie, nie wychylaj się – usłyszał szept wiernego sługi. Nim miał okazji zapytać co się dzieje, bo w kierunku lektyki posypały się grudki błota i kamienie. Jeden z nich zranił go w czoło.
Wtedy zrozumiał prawdę: został napadnięty. Poczuł suchość w ustach, krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach, a serce walić jak oszalałe. Napadnięty, on Metellus Numidicus, były konsul i pretor republiki! Gdy kiedyś wniesiono przeciwko niemu oskarżenie o korupcję, sędziowie śmiejąc się, natychmiast oddalili wniosek. Był gwarancją integralności praw Republiki! A teraz? Padł ofiarą zwykłych bandytów, wynajętych za pieniądze szumowin. Jak bogowie mogli pozwolić na podobną niesprawiedliwość? Wydawało mu się to wręcz niemożliwe. A jednak, wokół siebie słyszał wrzawę: jęki jego rannych służących mieszały się z okrzykami napastników i postronnych świadków. Takie barbarzyństwo, tu, w sercu samej Republiki!
Lektyka znalazła się na ziemi, a on, cały poturbowany, został osłonięty przez wiernego sługę. Jego ludzie odpierali atak zamaskowanych bandytów.
Po raz pierwszy poczuł przerażenie. Zrozumiał, że jest w sytuacji bez wyjścia. Że jego życie może się skończyć, tu niedaleko Forum Romanum. Tu, gdzie wielokrotnie przemawiał do ludu rzymskiego.
Zdawało mu się, że minęła całą wieczność. Wtedy do jego uszu dobiegł okrzyk „Ojcze!” Jego syn, jego jedyne dziecko!
Młody Kwintus Cecyliusz próbował dotrzeć do lektyki ojca, ale grupa uzbrojonych ludzi wyrosła tuż przed nim. Niewiele myśląc sięgnął po broń. Pierwszego, który go zaatakował, błyskawicznie powalił na ziemię. Skrzyżował ostrze z drugim napastnikiem. Nie widział dobrze jego twarzy, bo była zasłonięta. Nie obchodziło go z kim walczy, chciał jak najszybciej dotrzeć do lektyki ojca. Jednym pchnięciem pokonał przeciwnika. Krew prysnęła na wszystkie strony, napastnik osunął się na kolana, a później padł na twarz.
Kwintus był już przy lektyce. Atakujący bandyci, widząc młodego Cecyliusza i jego ludzi, zaczęli się wycofywać.
– Ojcze! – krzyczał przerażony, widząc przewróconą lektykę. Numidicus leżał pod splątanymi zwojami zasłon obok osłaniającego go, rannego sługi.
– Żyje? – zapytał, gdy syn pomógł mu wstać – Ocalił mi życie.
– Żyje – odparł młody Kwintus i przywołał swoich ludzi, żeby zajęli się rannym. Po napastnikach nie było śladu.
– Kto śmiał! Kto śmiał mnie zaatakować?- wyjąkał Numidicus, powoli dochodząc do siebie
Syn opatrywał jego krwawiące czoło.
– Nic mi nie jest – Numidicus odsunął dłoń młodego człowieka.
– To banda Saturninusa. W mieście jest pełno jego najemników.
– To koniec Republiki, to jej koniec – jęknął ponownie Numidicus – Jesteśmy świadkami jej upadku.
– Nie poddamy się, ojcze. Oni tylko na to czekają.
Ale Numidicus był pełen obaw. Czuł, że oto przegrał to starcie. Podobnie jak w senacie.
– Wracajmy do domu. Wejdziemy tylnym wejściem, żeby matka nas nie widziała.
Młody Kwintus starał się ze wszystkich sił pocieszyć ojca, ale w duchu wiedział, że to koniec i czekają ich trudne chwile. Pomógł wsiąść Numidicusowi do lektyki, którą podnieśli i otoczyli zwartym kordonem jego ludzie.
Wydał im też rozkaz, aby zaryglować wszystkie wejścia do domu.

Wiadomość o zaatakowaniu Metellusa lotem błyskawicy obiegła Rzym. Utarczki pomiędzy trybunami zdarzały się często, ale pierwszy raz podniesiono rękę na człowieka takiej rangi jak Kwintus Cecyliusz Metellus Numidicus. Wiedziano, że Saturninus nie ośmieliłby się tego uczynić, gdyby za nim nie stał Mariusz.
Blady strach padł na senatorów, nawet tych kupionych przez Mariusza. Bo jeśli on dziś uczynił coś podobnego, to co jest w stanie uczynić jutro?

Rozdział siódmy. Syryjska kapłanka

Popołudniowe słońce chyliło się ku zachodowi.
Grupa osadników podążała drogą w ślad za elegancką lektyką i jej eskortą. Ludzie starali się nadążać za orszakiem, a strach narzucał im tempo. Wszyscy: mężczyźni, kobiety i dzieci, rozumieli jak niebezpieczna jest ta okolica. Wiedziano,że zbrojne bandy Teutonów napadały okolicznych mieszkańców. Spalono część wiosek i niejedną osadę. Mieszkańcy w popłochu uciekali w głąb Italii, szukając schronienia w większych miastach. Ta kraina przypominała wymarły ląd.
Pomimo zagrożenia, elegancka lektyka wzbudzała zainteresowanie u miejscowych. Szybko rozeszła się wieść, że podróżuje nią kobieta. Tutejsi ludzie rzadko widywali kobiety o takim statusie, toteż wyobraźnia dyktowała im przeróżne spekulacje odnośnie jej tożsamości.
Niekiedy między zasłonami mignął rąb bogato zdobionej sukni lub ręka ubrana w złote bransoletki. Próbowano dowiedzieć się kim była ta kobieta, ale eskortujący lektykę strażnicy nie byli zbyt rozmowni. „Kapłanka” obiło się o uszy co wytrwalszym. „Gość dostojnego Mariusza”.
Słońce świeciło coraz słabiej.
Grupa zatrzymała się na krótki postój. Posilano się szybko, uciszano dzieci, aby nie sprawiły hałasu. Ciekawskie spojrzenia kobiet wędrowały w stronę lektyki, ale tym razem kotara nie drgnęła.
Marta była już zmęczona wścibskimi spojrzeniami.
Niewolnicy podnieśli lektykę, gdy grupa wznowiła pochód.

Byli już za wzniesieniem, gdy krzyk jednej z kobiet przeciął powietrze.

Zrozpaczona pochylała się nad dzieckiem, z którego ciała sterczał grot strzały. Kolejny świst przerwał ciszę. Śmiercionośna strzała tym razem utkwiła w szyi jednego z jeźdźców jadących na przodzie. Zwalił się on na ziemię. Grad następnych zasypał ludzi. Krzyki, panika i chaos ogarnęły podróżnych. Żołnierze eskortujący lektykę próbowali zająć pozycje i wypatrzyć niewidocznego dotąd wroga. Barbarzyńcy wyrośli jakby spod ziemi i zatopili się w tłumie niczym dziki zwierz, który zatapia kły w szyi ofiary.
Niewolnicy upuścili lektykę i rozpierzchnęli się na wszystkie strony. Ludzie tratowali siebie nawzajem, usiłując uciec przed wrogiem, który znajdował się dosłownie wszędzie. Płacz dzieci, zawodzenie kobiet mieszało się z okrzykami mężczyzn, którzy próbowali ich bronić. Tracili oni jednak życie w starciu z silniejszym przeciwnikiem.
Od chwili, gdy lektyka znalazła się na ziemi, Martę również ogarnął przeraźliwy strach. Jej niewolnica próbowała się wyplątać z zasłony, na którą wpadła przy upadku. Gdy to się jej udało, wyskoczyła z lektyki, ale tylko po to, aby zatrzymać się nadziana na ostrze miecza barbarzyńcy. Po chwili jej ciało runęło do tyłu, a wstrząsana przedśmiertnymi drgawkami głowa znalazła się na kolanach jej pani. Marta z trudem powstrzymała się, aby nie krzyknąć z przerażenia. Wyczołgała się z drugiej strony lektyki. Znalazła się w niezbyt głębokim rowie i zaczęła się przesuwać do przodu. W pewnym momencie odważyła się spojrzeć do góry. Wokół niej rozszalało się piekło. Mordowano wszystkich.
Ale przy niej samej nie było napastników. Niedaleko znajdowała się niewielka kępa zarośli, która mogła dać jej schronienie. Zerwała się nagle i biegiem ruszyła w tamtą stronę. Brakowało jej kilka metrów, gdy nagle pomiędzy nią a gęstwiną pojawił się barbarzyński jeździec. Zamachnął się swoim mieczem, aż krzyknęła i upadła, czekając na uderzenie. Ale ono nie nastąpiło, bo barbarzyńca w ostatnim momencie zmienił zdanie. Schował miecz, pochylił się nad Martą i podniósł ją z łatwością. Zanim zorientowała się co się dzieje, przerzucił ją przez konia. Znieruchomiała pod wpływem jego uścisku i strachu, który ściskał ją za gardło. Nie miała nawet szansy zauważyć, że barbarzyńcy zaprzestali ataku i rzucili się do ucieczki.

Tym co ich spłoszyło, był zbliżający się w zastraszającym tempie oddział rzymskiej jazdy.
Jeźdźcy uderzyli na pozostałych barbarzyńców, którzy w porę nie zauważyli nadciągającego niebezpieczeństwa. Na pobojowisku zostały trupy. Ci ludzie, którzy przeżyli, właśnie wychodzili z ukrycia. Kobiety bezskutecznie nawoływały potomstwo, osierocone dzieci krzyczały wniebogłosy.
Rzymianie sprawdzali, czy polegli barbarzyńcy rzeczywiście nie żyją.
– Dostojny Korneliuszu – zawołał jeden z podoficerów w stronę nadjeżdżającego właśnie wysoko postawionego Rzymianina. -Będziemy ich ścigać? Lucjusz Korneliusz zbliżył się i utkwił wzrok w porzuconej w nieładzie lektyce.
– Nie – zawyrokował krótko i zadał spieszne pytanie – Kto podróżował tą lektyką?
– Panie – zabrzmiał słaby głos jednego z żołnierzy z eskorty. – Panie, pomóż nam. Mieliśmy dostarczyć do obozu bardzo ważna osobę.
– A któż to taki?
Żołnierz umilkł. W pierwszej chwili nie mógł lub nie chciał ujawniać tożsamości podróżnej.
– To syryjska kapłanka, którą mieliśmy eskortować aż do samego obozu.
– Kapłanka?! Na dodatek syryjska? – Korneliusz roześmiał się. – Niewolnica?
– Nie, panie. Ona jest gościem samego konsula. Widziałem jak jeden z barbarzyńców wsadził ją na swojego konia i odjechał. Pomóż nam, domine. Ja i moi ludzie odpowiadamy za jej bezpieczeństwo.
– Cóż ! To wasz kłopot.
– Gdybyśmy ruszyli za nimi od razu, to jest szansa … – zaczął jeden z podoficerów, ale umilkł pod wpływem groźnego wzroku Korneliusza.
– Zajmijcie się osadnikami – zlecił to zadanie części swojego oddziału i tym żołnierzom z eskorty, którzy przeżyli. – Ja wytropię wroga, ale nie gwarantuję, że znajdę waszą zgubę – dodał, a sam pomyślał z niechęcią. ” Dlaczego Mariusz nie zostawił swojej zabawki w Rzymie, tam gdzie jest jej miejsce? On coraz bardziej dziwaczeje”. Głośno zawołał do swoich ludzi.
– Spróbujemy wytropić tę bandę. To na pewno oddział zwiadowczy. Pamiętajcie, ze mogą ze sobą mieć rzymska zakładniczkę, własność dostojnego konsula Mariusza. Mamy ją odzyskać. Ale przede wszystkim musimy zasięgnąć języka. Jednego lub dwóch brać żywcem, resztę zgładzić. W drogę! – krzyknął energicznie i oddalił się pędem od eskorty i pobojowiska, które zostało za nim.
Okolica była opustoszała. Ta uśpiona kraina nie wzbudzała nawet cienia podejrzenia, że gdzieś może kryć się przyczajony wróg.
Ale Lucjusz Korneliusz nie należał do ludzi, których czujność łatwo było uśpić. Potrafił tropić przeciwnika mimo niepogody, trudnych warunków i gdy wszyscy pozostali wycofali się na bezpieczne miejsca. Tkwiły w nim pewien upór i determinacja, które w połączeniu ze szczęściem i dobrą strategią stanowiły niebezpieczną mieszankę dla jego wrogów. Teraz też nie było inaczej.
Promienie słońca zaczęły gasnąć i zmierzch powoli brał w posiadanie całą okolicę. Rzymianie nie mieli w zwyczaju walczyć ani szukać starcia po zmroku. Wysyłano wtedy tylko zwiadowców i małe patrole. Ale Lucjusz Korneliusz był wyjątkiem. Dla niego noc stawała się sprzymierzeńcem. I łatwiej mu było wytropić wroga. Szybko natrafili na ślady napastników.
Zsiedli z koni, zostawiając je pod opieką strażnika i przebiegli niewielką odległość dzielącą ich od obozu barbarzyńców. Ukryli się w zaroślach, przypadając płasko do ziemi. Część grupy, z Korneliuszem na czele podczołgała się bliżej. Ich oczy, nawykłe do ciemności, badały teren niczym ślepia zgłodniałych wilków.
Niewielki teutoński obóz pogrążony był we śnie. Pilnowała go tylko jedna para wartowników. Korneliusz gestykulując pokazał swoim ludziom co mają czynić. Dwóch zwiadowców podczołgało się do sennie kiwających się wartowników. Niczym zwinne dzikie koty wyprostowali się i bezszelestnie poderżnęli gardła przeciwnikom.
Nie zabrzmiał żaden dźwięk, żaden odgłos nie zmącił nocnej ciszy.
Rzymianie uderzyli precyzyjnie. W okamgnieniu rozsypali się po obozowisku, nie pozostawiając Teutonom najmniejszych szans na obronę. Wszystko odbyło się sprawnie i szybko, i już po chwili panowała niczym niezmącona cisza. Ludzie Korneliusza sprawdzali czy każda z ofiar jest martwa. Żywcem wzięli tylko jednego Teutona, by wyciągnąć z niego potrzebne informacje. Wśród zabitych był porywacz Marty, teraz leżący z poderżniętym gardłem i szeroko otwartymi oczami, zastygłymi w śmiertelnym bezruchu.
Korneliusz dwukrotnie kazał sprawdzić cały obóz. Ale dziewczyny nigdzie nie było.

Marta nie mogła poruszać żadną częścią ciała. Nawet nie dlatego, że znajdowała się w tak niewygodnej pozycji, ale dlatego,że strach paraliżował ją całą. Nie wiedziała jak długo, ani dokąd jechali. Jedyne co czuła to pęd powietrza, który rozwiewał jej włosy i przyprawiający o mdłości koński odór.
Co pewien czas robiło się jej niedobrze i z trudem powstrzymywała torsje. Mężczyzna który ją porwał, kilkakrotnie poprawiał ją sobie na koniu, ale najwidoczniej nie zamierzał jej zabijać. To przerażało ją nawet bardziej. Śmierć byłaby wybawieniem od losu dużo gorszego. Gdy zaczęło się zmierzchać, gromada zatrzymała się na obszernej polanie. Barbarzyńcy zamierzali tu przenocować.
Porywacz Marty zrzucił ją na ziemię. Zaczęła się ostrożnie cofać, oddalając od niego, ale on zsiadł z konia i spokojnie zbliżył się do niej. Podciągnął ją lekko do góry i mimo jej prób oporu zaczął krępować powozem. Najpierw ręce, potem nogi. Podniósł ją niczym worek i rzucił pod jedno z drzew. Marta wydala z siebie okrzyk bólu po zetknięciu z twardym podłożem. On jednak tylko się roześmiał. Po raz pierwszy odważyła się spojrzeć w jego twarz. Trudno było ocenić czy był stary czy młody. Jego twarz była mocno poprzecinana bruzdami, długie włosy zaplecione do tylu, podobnie jak u jego współplemieńców. Marta nigdy jeszcze nie widziała z tak bliska barbarzyńcy.
Odszedł w stronę nadjeżdżającej innej grupy jeźdźców. Usłyszała podniesione głosy: dwóch mężczyzn, którzy właśnie przybyli wykrzykiwało niezrozumiałe dla niej słowa. Wyglądało to tak, jakby za moment miała wywiązać się miedzy nimi bójka. Marta rzuciła w przelocie okiem na twarz jednego z tych przybyszów i twarz ta wydała jej się znajoma. Pomimo zarostu i długich włosów mogłaby przysiąc, że już gdzieś widziała tego człowieka. Ale gdzie?
Skarciła siebie w duchu za takie myślenie. Nie, to jeden z nich. A jej los, jej życie jest w rękach tych prymitywnych ludzi. Mogła się nie zgodzić na podróż do obozu Mariusza. Mogła odmówić. Ale Mariusz był jedynym człowiekiem, który traktował ją w życiu dobrze. On i jego żona Julia szanowali ją, więc mogła się czuć przy nich przywilejami wolnej osoby. Otoczona bogactwem zapomniała, że życie może też mieć inne barwy. Teraz ci barbarzyńcy wyrwali ją z życia, które znała. Bała się. I chociaż odczuwała już strach w przeszłości, tym razem był to inny lęk.
Tymczasem mężczyźni umilkli i przybysz oddalił się w stronę ogniska, ale gdy przechodził, spojrzał wyraźnie w jej kierunku. Tym razem Marta zyskała pewność, że to nie było przywidzenie. Widziała go w przeszłości i z całą pewnością on widział ją!
Barbarzyńca, który ją porwał, podszedł do niej i sprawdził jej więzy. Mówił do niej niezrozumiale słowa i przesunął ręką po jej twarzy. Cofnęła się z obrzydzeniem, a on się roześmiał. Przyglądał się jej łakomym spojrzeniem. Wiedziała doskonale, że wzbudza takie spojrzenia u mężczyzn. Wielokrotnie odczuwała na sobie wzrok oficerów i żołnierzy Mariusza; ale co innego było przebywać wśród jego karnych i zdyscyplinowanych legionistów, a co innego wpaść w ręce dzikiego i nieokrzesanego wroga. Nie wiedziała zbyt wiele o tych ludach. Była nawet przekonana, że nikt w Rzymie nie wiedział zbyt wiele. Traktowano ich jako nieokrzesanych, morderczych dzikusów, którzy zagrażali miejscowym plemionom i kolonistom Republiki. […]
Gdy barbarzyńca oddalił się, próbowała poluzować więzy, ale to nie było łatwe zadanie.
Tymczasem zapadł zmrok. Barbarzyńcy rozpalili jedno niewielkie ognisko i skupili się wokół niego. Martę pozostawiono swojemu losowi. Czasem zerkała w kierunku człowieka, który wydał jej się znajomym. Siedział obok drugiego przybysza i rozmawiali. Światło ognia było zbyt słabe, aby mogła przyjrzeć się jego rysom. Ogień wreszcie ugaszono, obawiając się, że mogą go wypatrzyć niepowołane oczy. Grupa wystawiła straż i większość Teutonów udała się na spoczynek. W okamgnieniu w niewielkim obozie zapanowała zupełna cisza. [ …]
Porywacz Marty również położył się nieopodal i zasnął snem kamiennym. Marta długo bała się poruszyć, ale po chwili dotarło do niej chrapanie. Z odrazą odwróciła od niego głowę, znów próbując wyswobodzić się z więzów. Ale było to zadanie niemożliwe do wykonania.
Nagle poczuła, że wyrósł przed nią czarny cień. Z mroków nocy wyłoniła się ludzka sylwetka. Miała ochotę krzyknąć, ale stanowcza dłoń znalazła się na jej ustach. To był ten mężczyzna, którego już kiedyś spotkała! Teraz patrzyła jak jego ręka sięga za pas, wydobywa sztylet i podnosi go ku gorze. Przez moment ostrze błysnęło tuż przed jej oczyma stając się jedynym źródłem światła. Jednym ruchem przeciął krępujące ją więzy na rekach, później sięgnął do jej nóg. Była wolna!Cofnął rękę, którą do tej pory trzymał na jej ustach i wyciągnął ją do niej – Chodź! – usłyszała bardzo ciche, ale wyraźne słowa po łacinie. Włosy stanęły dęba na jej głowie! Nie był barbarzyńcą, był Rzymianinem! Lub przynajmniej znal łacinę! Kim był, na bogów?! Ale mężczyzna pokazał jej ruchem głowy, że nie czas na wyjaśnienia. Oboje na moment zastygli w bezruchu, gdy usłyszeli słabe poruszenie barbarzyńcy. Ale mężczyzna po chwili chrapał w najlepsze.
Nieznajomy pociągnął za rękę przerażoną Martę. Popatrzył w kierunku wartowników, ale ci kiwali się sennie.
Nogi miała jak z waty, kilkakrotnie on przytrzymał ją, aby nie upadła. Jednocześnie pewna siła dodawała jej odwagi. Mogła iść za tym człowiekiem, byle tylko jak najdalej od obozu. On szedł niezwykle pewnie, widać było, że doskonale znał teren i musiał wielokrotnie wędrować po tej ziemi. Nie wiedziała jak długo szli. Ale z każdą chwilą, gdy oddalała się od nieprzyjacielskiego obozu, czuła, że wstępują w nią nowe siły.
Zastanawiało ją kim był jej wybawca. Rzymianinem? Ale z wyglądu tak bardzo przypominał barbarzyńcę. Przez moment chciała go o coś spytać, lecz nakazał jej milczenie. A jeżeli porwał ją dla siebie? Nie, odrzuciła tą możliwość. Nie był Teutonem, widać w nim było cechy zdyscyplinowanego żołnierza. Tylko jedna armia uczy takiej dyscypliny. Westchnęła. W tej samej chwili on zatrzymał się. Podniósł rękę do góry jakby badał coś w mrokach tej nieposkromionej nocy. Próbowała wypatrzyć co on jej pokazuje.
– Tam znajduje się obóz Gajusza Mariusza, a oto droga, która cię do niego doprowadzi. -usłyszała jego głos.
– Mam iść sama? -zapytała ze zdziwieniem.
– Podam ci hasło, które przekażesz strażom. – ciągnął spokojnie, jakby jej pytanie nie padło – Gdy zobaczysz się z wodzem, przekażesz mu, że Teutonowie wyruszyli. Wkrótce znajdą się pod obozem. Nie połączyli się jeszcze z Amburonami zza rzeki. Zapamiętasz?
Kiwnęła w odpowiedzi głową, a on wtedy podał jej hasło.
– Idź proszę. W obozie będziesz bezpieczna.
– A jeżeli dostojny Mariusz zapyta od kogo mam te wiadomości?
– Będzie wiedział od kogo.
Spojrzała jeszcze raz w jego twarz, która wzbudzała w niej tak wielkie zaciekawienie.
– Zobaczę cię kiedyś znowu? – zapytała śmiało, ale umilkła pod wpływem jego speszonego wzroku. Utkwił w niej przez chwilę badawcze spojrzenie.
– Jeżeli tak zechcą bogowie – odrzekł spokojnym tonem.
Uśmiechnęła się delikatnie i ruszyła w dół wskazaną drogą. Kilkakrotnie oglądała się za siebie, a on wciąż stał nieporuszony w tym samym miejscu, w którym się rozstali. Gdy była już niemal przy samej bramie obozowej, obejrzała się ostatni raz, ale wśród cieni nocy nie napotkała już znajomej sylwetki.
Dwaj strażnicy ze zdumieniem podnieśli głowy na widok zbliżającej się kobiety.
– A to co takiego?! Na pijanego Bachusa! Widzisz to co ja? – roześmiał się jeden z nich.
Zanim ten drugi miał szansę odpowiedzieć, Marta odzyskała całą swoją stanowczość.
– Oczekuje mnie dostojny konsul Gajusz Mariusz. Przynoszę ważne wieści. Prowadźcie mnie do niego. – i podała hasło. Żołnierze spojrzeli po sobie zaskoczeni.
– Skąd znasz hasło?
– Nie będę rozmawiać z wami. Jeżeli sami nie potraficie przekazać wiadomości, to niech to zrobi ktoś starszy rangą.
Jeden z żołnierzy poszedł do kolejnych strażników. Wreszcie pojawil się jeden z młodszych oficerów. Ten kojarzył Martę i wiedział, ze spodziewano się jej przyjazdu.
Kazał jej iść ze sobą.
Marta mijała kolejne straże, zabezpieczenia na wypadek ataku, namioty i prowizoryczne budynki. Niektórzy z żołnierzy spoglądali na nią ze zdziwieniem lub ciekawością. W centrum obozu ujrzała całkiem spory kompleks budynków. Oficer, który ją przyprowadził, dosłownie przekazał ją starszemu rangą. Ten wprowadził ja do obszernej sali. Wnętrze było oświetlone pochodniami i lampami.
Wódz nie spał jeszcze, tylko naradzał się z oficerami. Wokół stali liktorzy. Marta, chociaż widywała ich wszystkich wcześniej, straciła nieco ze swojej śmiałości.
Mariusz siedział przy stole pochylony nad mapami terenu. Zauważył poruszenie swoich ludzi i podniósł głowę, aby sprawdzić, co je wywołało.
– Marta? – rzekł zaskoczony – Co się stało ?– zadał natychmiast pytanie widząc jej potargany strój i niepewny wygląd.
Dziewczyna szybko zrelacjonowała wydarzenia ostatnich godzin.. Wszyscy słuchali jej słów z uwagą. Na koniec wspomniała o swoim wybawcy i przekazała jego słowa.
– To prawdziwy diabeł- zauważył z uśmiechem jeden z legatów wodza.
Mariusz jakby przypomniał sobie o czymś i nakazał wszystkim wyjście. Oficerowie, jeden po drugim, opuścili salę zostawiając konsula z nowoprzybyłą i dwoma niewolnikami. Mariusz wstał zza stołu i wolno zbliżył się do niej.
-Jak się czujesz – zapytał z troską? – Czy oni… czy oni cię skrzywdzili? – dodał prędko.
– Nie – pokiwała przecząco głową, – ale nie wiem co by się ze mną stało gdyby nie ten człowiek. Zawdzięczam mu życie.
I nagle znalazła się w jego ramionach. On nieco zaskoczony tym jej gestem, objął ją po chwili wahania. – To moja wina, że kazałem ci przyjechać do obozu. Nie powinienem cię narażać.
– I tak bym przyjechała. Nie zatrzymałbyś mnie w Rzymie. Moje miejsce jest przy tobie. Tak chcą bogowie.- dodała z naciskiem. Czeka cię wielkie zwycięstwo i muszę być przy tobie.
– Naprawdę? czeka mnie zwycięstwo?- zapytał Mariusz delikatnie odsuwając ją od siebie.
– Czy kiedykolwiek cię okłamałam?- Marta odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Mariusz niespodziewanie postanowił zakończyć rozmowę.
-Późno już, a ty dużo dziś przeszłaś. Każę niewolnikowi przygotować dla ciebie posłanie. Zobaczymy się jutro – i wrócił do pracy za stołem.
Marta zawsze wiedziała kiedy ma odejść, a jednak tego wieczoru, postanowiła o coś zapytać.
– Ten człowiek, który mnie uratował… Chciałabym mu podziękować. On jest Rzymianinem, prawda?
– Jutro chcę, abyś złożyła ofiary. Idź, wypocznij. Kiedyś porozmawiamy o tym człowieku, ale nie dziś.
Marta zrozumiała, że niczego więcej się nie dowie, więc ukłoniła się i wyszła z niewolnikiem, pozostawiając Mariusza pogrążonego w myślach.

– Panie, panie, zbudź się – nieśmiały i podszyty strachem głos niewolnika wypełnił namiot. – Panie, błagam, obudź się!
– Zostaw – usłyszał w odpowiedzi zaspany głos Lucjusza Korneliusza – Zabroniłem budzenia…
– Dostojny Mariusz kazał wezwać wszystkich oficerów …
– Na pewno nie wszystkich – wymamrotał Korneliusz naciągając na siebie okrycie.- Zostaw mnie, bo każę cię wybatożyć…
– Wszyscy zbierają się na głównym placu. Podobno ta kapłanka, co jej szukałeś w nocy, już się odnalazła i będą składać ofiary…
– Bardzo ciekawe… I z tego powodu mam tak wcześnie wstawać?
– Ale legat… powiedział, że wyciągnie konsekwencje wobec oficerów, którzy się nie stawią…
– Tak… legat… Mariusz… Komu ty tak naprawdę służysz? Mnie czy im?
Korneliusz przyjrzał się upartemu niewolnikowi i westchnął – Psia ta służba – mruknął do siebie. – Przynieś wiadro z wodą, muszę się wybudzić!
W kilkanaście minut później był już ” zupełnie wybudzony”, a niewolnik kończył zakładanie jego napierśnika. Krótko spał tej nocy. W pamięci miał świeżą rzeź barbarzyńców. Gdy wrócił do obozu, poinformował Mariusza o całym zajściu, ale ten zganił go za nieprzemyślaną akcję. Korneliusz był wściekły, narażał życie swoje i swoich ludzi, szukając tej syryjskiej dziewczyny i w zamian nie otrzymał nawet krzty wdzięczności. Naczelny wódz drażnił go niepomiernie. Mieli odmienne zdania co do rekrutacji i szkolenia żołnierzy, a teraz jeszcze to! Mariusz był zbyt bardzo przywiązany do wszelkiej maści kapłanów i zabobonów. Na początku Lucjusz Korneliusz traktował to z przymrużeniem oka, ale teraz ta sytuacja zaczynała go nużyć. ” Jak tak dalej pójdzie, to w całej Republice braknie baranów i byków do zarzynania” pomyślał ze złością. ” Chociaż jeden baran zostanie” wspomniał Mariusza.
Rytuały z udziałem syryjskiej kapłanki stawały się coraz bardziej spektakularne. Martę niosło kilku niewolników. Jej ubranie przypominało stroje wschodnich królowych. Cała była zanurzona w purpurze. Bransoletki, łańcuchy i inne kosztowności były tak ciężkie, że z trudem mogła je unieść. Codziennie cztery niewolnice pracowały nad jej makijażem, obrysowaniem konturów jej oczu, nałożeniem jak muśnięcie wiatru pudrów. Usta i policzki płonęły wyraźnymi, ale nie wyzywającymi kolorami. Gdy, niczym Junona wraz z orszakiem znalazła się na specjalnie przygotowanym dla niej podeście, rozpoczynał się długi i egzotyczny ceremoniał. To nie było zwykłe składanie ofiar, to był starannie wyreżyserowany spektakl. Żołnierze, oficerowie i inni gapie, niektórzy z szeroko otwartymi ustami, nie mogli oderwać oczu od kapłanki – bogini i jej niewolników. ” To ziemskie wcielenie Junony” mówili jedni, a drudzy porównywali ją do Astarte. Chociaż nigdy nie widzieli posągów Astarte.
Lucjusz Korneliusz stanął w szeregu, obok legata, Klaudiusza Marcellusa.
– Spóźniłeś się – zauważył Marcellus.
– – Jak długo jeszcze potrwa ten teatr? – Korneliusz zignorował naganę.
Marcellus popatrzył na niego z politowaniem.
– Dla Mariusza to bardzo ważny rytuał. Tylko ty mogłeś pomyśleć inaczej.
– O, wierz mi, w obozie jest wielu, którzy myślą tak jak ja, ale nie mają odwagi przyznać się do tego głośno. Swoją drogą, Mariusz to świetny aktor, doskonale udaje.
Zamilkli na chwilę i Korneliusz obserwował powolne, ale zmysłowe ruchy Marty.
– Tkwimy w tym obozie, okopani, odcięci od świata, a Teutoni pozwalają sobie na coraz więcej. Bezczynność nas zabija.
– Zaufaj naszemu wodzowi – dyplomatycznie uciął Marcellus.
Umilkli ponownie, bo Gajusz Mariusz zwrócił na nich swoją uwagę. Korzystając z okazji Korneliusz ziewnął przeciągle i z zadowoleniem dostrzegł irytację na twarzy głównego wodza. Mariusz odwrócił od niego zagniewane oblicze.
Ceremonia dobiegła końca, a oficerowie otrzymali wezwanie do dowódcy.
Mariusz, już w głównej sali, słuchał relacji Klaudiusza Marcellusa, podczas, gdy niewolnicy ściągali z niego napierśnik. Był przy tym dziwnie nieobecny.
– On znów się spóźnił, prawda? – przerwał nagle Klaudiuszowi.
– Kto?
– Doskonale wiesz o kim mówię. Sulla. – Mariusz skrzywił się na dźwięk tego przydomka.
– Rzeczywiście, przyszedł trochę spóźniony…
– Przestań go bronić… Co on jeszcze czyni? Podburza żołnierzy?
– Rozumie się ze swoimi żołnierzami bez słów. Ale nie zauważyłem śladów niesubordynacji.
– Uważaj na niego, nie daj się mu zwieść. To gadzina w ludzkiej skórze.
– Zdaje się, że jego pierwszą żoną była Julia, podobnie jak twoją…
– Nie przypominaj mi o tym, ze kiedykolwiek byliśmy spowinowaceni i on przez moment należał do takiej rodziny jak Juliusze. Biedna kobieta, zmarła wydając na świat syna tego potwora. Chociaż dla niej to było wybawienie. Teraz jego żoną jest Aelia, a raczej pieniądze Aeliuszy. Wysysa z nich wszystkie fundusze, a gdy rezerwy się skończą, odprawi ją. Choćby dlatego, że nie urodziła mu żadnego dziecka.
– Ale oficerem jest chyba dobrym… Niektórzy mówią, że zasłużył na tytuł legata..
Wypowiedź Marcellusa wprawiła Mariusza w osłupienie:
– Bądź tak dobry i nie powtarzaj tego, co mówią niektórzy – podkreślił to słowo – głupcy… ty chyba nie chcesz stracić tytułu legata?
Klaudiusz speszył się, ale nie miał czasu na odpowiedź, bo do sali wkroczyli inni oficerowie. Korneliusz spojrzał z ukosa na Mariusza, ale ten nie raczył odwzajemnić jego spojrzenia, usiadł za stołem i spokojnie wysłuchał raporty.
– Dziękuję. Możecie się rozejść.
– Mam pytanie – zabrzmiał przekorny i nieustępliwy głos.
– Słucham, Lucjuszu Korneliuszu – Mariusz podniósł głowę, doskonale zdając sobie sprawę kto wypowiedział te słowa.
– Jak długo będziemy tu tkwić w bezczynności? Jak długo pozwolimy wodzić się za nos barbarzyńcom? Żołnierze są zmęczeni tą sytuacją, konsulu.
– Wszyscy żołnierze czy tylko twoi?
Korneliusz parsknął:
– Każdy z tu obecnych myśli to samo, tylko boi się powiedzieć o tym głośno.
– Oczywiście, każdy, z twoim wyjątkiem.
– Nie kpij, Gajuszu Mariuszu. Dlaczego zwlekasz z decyzją o ataku? Tkwimy tutaj całą wieczność…
– Nie zwykłem wtajemniczać w moje plany młodszych oficerów, o ile to nie jest konieczne…
Korneliusz pobladł, a następnie poczerwieniał z wściekłości:
– Kto dał ci prawo do takiego traktowania ludzi? – wybuchnął – Nie jestem twoim sługą.
– Ale jesteś rzymskim oficerem i masz się zachowywać jak rzymski oficer.
– A ty jesteś wodzem, więc zachowuj się jak wódz!
– Nie będzie mnie pouczał ktoś taki jak ty! – warknął wściekle Mariusz.
– A kim ty jesteś, że nie wolno cię pouczać? Człowiek znikąd, którego przodkowie uprawiali ziemię w tak zapadłej dziurze jak Arpinum…
Wszyscy zebrani osłupieli. Każdy z nich znieruchomiał pod wpływem tej nagłej sceny i oczekiwał dalszego ciągu wypadków. Marcellus zatrzepotał powiekami i przenosił wzrok to na Korneliusza, to na dowódcę. Ale Mariusz już się uspokoił. Na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień, kiedy podniósł wzrok na zbuntowanego oficera. Po chwili odrzekł równie spokojnie siląc się na rzeczowy ton:
– Może i mój pradziad ciężko pracował, ale za to wtedy twoi arystokratyczni, szlachetnie urodzeni przodkowie trwonili swoje wielkie fortuny, aż uczynili cię praktycznym nędzarzem … I musisz błagać kobiety o pieniądze…
Śmiech przeszedł po całej sali, Mariusz również uśmiechnął się ze swego żartu.
Lucjusz Korneliusz popatrzył na niego z pogardą.
– To wszystko na co cię stać, konsulu? Nie dostrzegasz niczego oprócz swoich racji, nie szanujesz nikogo oprócz siebie…
– Ty chcesz mnie uczyć szacunku?!
Mariusz, zwykle tak opanowany, o kamiennym obliczu, teraz sprawiał wrażenie jakby walczył ze sobą.
– Wyjdź stąd! – powiedział nagle, chociaż wszyscy spodziewali się zupełnie innych słów – Wyjdź zanim zapomnę kim jestem i kim ty jesteś.
Stalowoniebieskie oczy Lucjusza Korneliusza patrzyły bez wyrazu.
– Jak każesz- odrzekł pochmurnie i zwrócił się w stronę wyjścia.
– Rozejść się! – Mariusz huknął do pozostałych.
Czym prędzej rozpierzchli się, jedynie Marcellus podjął próbę:
– A jeżeli żołnierze rzeczywiście zaczną się buntować?
– Ty również wyjdź – przerwał mu gwałtownie Mariusz. Gdy został sam, ciężko opadł na krzesło i kurczowo zacisnął dłonie.

Rozdział ósmy. Aquae-Sextiae

Odgłosy grzmotu umilkły.
Przez jedną chwilę wydawało się, że zaraz rozpęta się potężna burza, ale nic podobnego nie nastąpiło. Grupa śmiałków, którym niestraszna była niepewna pogoda, przemierzała równinę. Na ich czele jechał niemłody mężczyzna, o pociemniałej twarzy. Jego siwe, długie włosy rozwiewał wiatr, a jego oczy, choć patrzyły przed siebie, nie widziały niczego. Pędził jak oszalały.
Musi przekazać wiadomość. Ale czy zdąży? Bogowie wydali już wyrok. Wiedział o tym w głębi serca. A od wyroków bogów nie można było uciec…
I ponaglił konia.

Lucjusz Korneliusz w jednym miał rację.
Żołnierze z dnia na dzień coraz mniej rozumieli decyzje wodza. I zaczynali się do tego otwarcie przyznawać. Od zwykłych szeregowych, poprzez dekurionów i centurionów aż do trybunów, przez dosłownie cały obóz przechodziło jedno pytanie: Kiedy Mariusz zacznie działać? Nie chodziło o brak wiary w umiejętności wodza. Tych byli pewni. Mariusz udowodnił swoją wartość w Afryce i Hiszpanii. Ale brak działania osłabia ducha nawet w najdzielniejszych jednostkach i te jednostki zaczynają szemrać.
Postępowanie Mariusza odbijało się nie tylko na żołnierzach, ale i na przeciwniku. Barbarzyńcy pozwalali sobie na coraz więcej. Teutoni i ich sprzymierzeńcy zapuszczali się w głąb Italii, nic sobie nie robiąc z rzymskich legionistów. Coraz częściej atakowano sam obóz, wobec czego pojedyncze oddziały rzymskiej kawalerii bały się samotnie patrolować okolice.
Barbarzyńcy podchodzili pod palisady, próbując sprowokować Rzymian do walki obelgami i wyzwiskami. Wykrzykiwali, że już wkrótce będą w Rzymie z żonami przeciwników! Ale to wszystko nie zmieniało postawy głównego wodza. Mariusz kazał czekać. Czy rzeczywiście czekał na raporty swoich szpiegów przysyłane mu z okolicy? Na te ostatnie mógł liczyć coraz rzadziej. Barbarzyńcy często podchodzili pod sam obóz z pikami, na których zatknięte były głowy zwiadowców Mariusza, tak zdeformowane, że z trudem można było rozpoznać w nich jego dawnych ludzi. Dopiero grad strzał ze strony łuczników odpędzał rozzuchwaloną hołotę od obozu.
Wszyscy oczekiwali rozwiązania tej sytuacji i przełom nastąpił.
Teutobod postanowił pomaszerować dalej i tysiące barbarzyńców ruszyło w drogę. Trasa ich przemarszu wiodła obok obozu Mariusza. Legioniści byli pod dużym wrażeniem tej niespotykanej masy ludzkiej, która rozlała się aż po kraniec horyzontu. Zdawało się, że są wszędzie. Ich liczba przewyższała wielokrotnie siły Mariusza. Nawet gdyby połączył się z oddziałami swojego konsularnego kolegi Katulusa, nadal byłby w mniejszości. Nie mógł tego uczynić, choćby z tego powodu, że rekruci Katulusa nie byli wyszkoleni.
Najlepsi wojownicy Teutoboda próbowali atakować obóz i sprowokować Rzymian do walki na otwartym polu. Ich działania poszły na marne.
Wtedy Teutobod spróbował innej taktyki. Zaproponował rokowania.

Miejsce spotkania wybrano bardzo starannie. Obie strony obawiały się zasadzki. Teutoński wódz wyznaczył do rozmów swoich najlepszych wojowników. Sam obserwował ich z daleka. Jechali oni w milczeniu, poważni, pełni zrozumienia dla odpowiedzialności, która właśnie spoczęła na ich barkach. Wiedzieli, że nie będą to łatwe rozmowy. Już z daleka rozpoznali barwne pióropusze dwóch wysoko postawionych Rzymian, a gdy ci znaleźli się niemal naprzeciw nich, mogli przyjrzeć się ich nienagannemu wyglądowi.
Lucjusz Korneliusz i Maniusz Akwiliusz zatrzymali konie.
Korneliusz przesunął wzrokiem po teutońskich wojownikach, całej równinie i wreszcie po szeregu barbarzyńców, których widział w oddali. Niektórzy z nich byli półnadzy i słabo uzbrojeni, w rękach dzierżyli topory lub maczugi. Część z nich sprawiała wrażenie wyczerpanych marszem. Lucjusz Korneliusz przyglądał się im tym swoim beznamiętnym, pozbawionym emocji spojrzeniem, z którego tak bardzo słynął. Wyraz jego twarzy świadczył o znudzeniu. Ożywił się dopiero na widok Sertoriusza, który nadjechał wraz z Adalem i teutońską reprezentacją. Ten ostatni przemówił.
– Jestem Adal, a to wojownik z plemienia Ambronów Eldar.
Korneliusz uśmiechnął się cynicznie. Zatrzymał swojego konia dokładnie naprzeciw Sertoriusza. Ten ruch sprawił, że Kwintus poczuł się dziwnie nieswojo. Jakby nieznana siła podpowiadała mu, ze Korneliusz jest rzeczywiście jego przeciwnikiem.
– Mówcie z czym przybywacie – rzucił krótko Akwiliusz.
Adal niczym niezrażony ciągnął dalej.
– Możemy oszczędzić rozlewu krwi. Pradawny zwyczaj mówi, że dwaj wodzowie mogą stoczyć pojedynek. Jeśli wy zwyciężycie, wycofamy się i zostawimy wam te ziemie. Jeśli wygramy, pozwolicie nam się osiedlić tam, gdzie tego zażądamy. Wódz Teutobod jest gotów aby walczyć. A czy wasz wódz Mariusz ma dosyć odwagi?
– Musimy was rozczarować – rozpoczął Sulla, zanim Akwiliusz zdążył otworzyć usta – Nasz wódz Mariusz nie ma w zwyczaju stawać do pojedynków. Nie sądzę, aby dla was uczynił wyjątek.
Jego ton głosu, uszczypliwy, pełen pogardy drażnił Sertoriusza. Barbarzyńcy spojrzeli na niego z większą uwagą.
Twarz Korneliusza nie była ani przystojna, ani brzydka. Ostry, wręcz orli profil trzymał innych na dystans. Ciemnoblond włosy były mocne i gęste, a stalowoniebieskie oczy przewiercały ludzi na wylot. Kąciki ust często drgały w tym osławionym na pół drwiącym uśmieszku. W jednej chwili potrafił się zachowywać jak nonszalancki arystokrata, by za moment zamienić się w prostaka o manierach rodem z Subury czy Eskwilinu. Był niczym kameleon, umiał się doskonale dopasować do okoliczności i rozmówcy, w którego towarzystwie się znalazł.
– To wasza ostateczna odpowiedź?– zapytał Adal.
Tym razem Maniusz Akwiliusz potwierdził, zanim Korneliusz miał szansę go uprzedzić.
– Wasza wola – głos barbarzyńcy był chłodny. – Zatem niech o zwycięstwie zdecydują bogowie!
– Niech zdecydują miecze – wyzywająco rzucił Korneliusz.
Sertoriusz wytrzymał to pewne spojrzenie. On i Adal zawrócili, dając znak swoim ludziom, aby uczynili to samo.
W drodze powrotnej, Akwiliusz szepnął:
– Ten Sertoriusz to ma odwagę. Wyglądał jak jeden z nich!
– I był jednym z nich.
– Co masz na myśli? – Akwiliusz nie zrozumiał. Ale nie doczekał się odpowiedzi. Sulla uważał Akwiliusza za dobrego żołnierza, któremu odwagi nie brakowało, ale irytował go swoją naiwnością polityczną. Przede wszystkim jego niechęć budził fakt, że był jednym z ludzi Mariusza. ” Jak oni się szybko mnożą!” pomyślał Korneliusz i popędził konia.

Gajusz Mariusz odrzucił propozycję Teutonów. Poczekał, aż barbarzyńska kolumna odejdzie na bezpieczną odległość i wydał rozkaz wymarszu. Decyzję wodza przyjęto z niekłamaną radością.
On sam wybrał odosobnione wzgórze na nowy obóz. Gdy znalazł się na szczycie, jego oczom ukazała się piękna dolina, otoczona z dwóch stron zalesionymi, stromymi zboczami. Mariusz chłonął widok tego malowniczego miejsca.
Fala barbarzyńców rozlała się nad rzeką przepływającą przez dolinę. Szpiedzy donosili, że Ambroni i Teutoni mieli osobne obozy, jednak położone w polu widzenia.
– Co jest tam w dole? – zapytał jednego ze zwiadowców.
– Źródła Sekstusa – padła odpowiedź.
– Doskonale. Najpierw musimy obwarować nowy obóz – wydał dyspozycję.
Rzymskie fortyfikacje zdobywało się trudno. W tym Rzymianie mieli przewagę nad innymi ludami. Ale największe nadzieje Mariusz pokładał w pewnym człowieku. ” Jeżeli bitwa ułoży się po naszej myśli, wygramy” pomyślał. I wierzył w słowa Marty, że bogowie są z nimi.

Tym razem to nie chaos miał zagościć na polu walki. Barbarzyńcy mogli zobaczyć rozpędzającą się rzymską maszynę. Po kolei, aż po najdalszy kraniec horyzontu wyłoniły się wszystkie formacje. Nieśmiałe promienie słońca odbijały się od tarcz stojących w pierwszym szeregu.
Historia postanowiła napisać kolejny rozdział w tym konflikcie. I po raz pierwszy Teutoni nie mieli po swojej stronie swojego największego atutu – zaskoczenia. Każdy wódz wie jak ono jest ważne. Niespodziewany atak niejednokrotnie przesądzał o wyniku bitwy czy wojny.
Teutobod popatrzał po swoich najwierniejszych wojownikach. Byli gotowi walczyć i umierać. Ich był pewien. Kapłanka wylała krew na kamień. Uniosła ręce do góry. Bogowie wróżyli zwycięstwo, ale której ze stron?
Teutoński wódz po raz pierwszy dostrzegł umiejętności przeciwnika. Rzymianie zajęli lepsze pozycje. Oni, chcąc ich atakować, musieli biec pod górę.
Sertoriusz pojawił się przed jego obliczem.
– Tamta linia Rzymian to Ligurowie, oni są najsłabszym ogniwem. Pozwól nam uderzyć właśnie tam.
Na twarzy Teutoboda malowało się niezdecydowanie. Z nieznanych przyczyn, pomimo licznej przewagi nad wrogiem, bał się zaatakować. Coś w nim pękło. Jakby nagle zabrakło mu wiary w zwycięstwo.
– Czekajmy na posiłki.
Wszyscy wiedzieli, że tu nie chodzi o posiłki. Najgorszym dramatem jaki może spotkać walczących jest dowódca, który utracił bojowego ducha.
– Nie spodziewają się ataku z tamtej strony. Moglibyśmy to wykorzystać i… – Sertoriusz umilkł pod wpływem wzroku starego wodza. Nauczył się już, że jego decyzje trudno było zmienić. Postanowił wrócić do szeregów Ambronów, z którymi miał pójść do walki.

Tymczasem Gajusz Mariusz postanowił przemówić do zgromadzonych żołnierzy. Wśród nich byli dwaj zwiadowcy, Marek, który awansował do rangi centuriona i Filip.
Mariusz trzymał się prosto w siodle, mimo swoich lat. Obok niego na koniu jechała Marta w swoim stroju kapłanki. Jej twarz była promienna, ponieważ przepowiedziała zwycięstwo, a jej osoba miała ustrzec Rzymian przed klątwą przeciwników.
Mariusz rozpoczął swoje przemówienie mocnym głosem:
– Żołnierze, dziś to Teutoni się was obawiają. To na wroga padł strach! Pokażcie im co to znaczy się bać! Oto nadszedł dzień zapłaty! Święty miecz ludu rzymskiego zanurzy się dziś w przeklętych, barbarzyńskich sercach naszych wrogów! Nie miejcie litości, bo oni jej nie mieli dla nas. Walczcie jak nigdy, zwyciężajcie jak Rzymianie zwyciężają!
Lucjusz Korneliusz słuchał tego wystąpienia z rosnącym zniecierpliwieniem.
– Walczcie jak nigdy, umierajcie jak zawsze – udanie sparodiował przemówienie wodza, a kilku młodszych oficerów stojących obok roześmiało się. Poczuł na sobie obce spojrzenie i dostrzegł zamyślone oczy Marty wbite w jego twarz. Przesłał jej dłonią pocałunek, ale oburzona kapłanka prędko odwróciła głowę z niesmakiem.
Mariusz podjechał do żołnierzy po lewej stronie:
– Ligurowie! Pokazaliście już swoją odwagę!
Dwa dni wcześniej doszło do pierwszego starcia między wrogimi siłami. Nikt nie wiedział, kto zaatakował jako pierwszy. Służba obozowa wybrała się na poszukiwania wody i natknęła się na grupę Ambronów. Wywiązała się między nimi szarpanina, która przerodziła się w bijatykę. Na pomoc służącym ruszyli właśnie Ligurowie, wsparci przez rzymską kohortę. Zginęło wielu Ambronów, ale obie strony zbyt zaskoczone tym nagłym starciem, nie rozstrzygnęły konfliktu.
Mariusz mocnym, pewnym siebie głosem kontynuował swoje przemówienie:
– Czy dziś potwierdzicie swoją waleczność?!
Odpowiedział mu jeden ryk. Akwiliusz otrzymał od wodza rozkazy, wiedział co teraz należy uczynić.
Ambroni niecierpliwili się coraz bardziej. Czekali niecierpliwie, a ich ostre, napięte twarze marzyły o walce. Adal przekazał im rozkazy wodza „Nie dać się sprowokować. Zostać na miejscach.”
Lekka rzymska piechota zaczęła się przesuwać w ich stronę. Obserwowali rytmiczny, niszczycielski żywioł, który podążał w ich stronę. Wojownicy patrzyli po sobie podnieceni. Sertoriusz czekał na taką sposobność. W momencie, gdy Rzymianie byli naprawdę blisko, wyciągnął miecz i zakrzyknął – Za mną, kto nie chce okazać się tchórzem! Za mną Ambroni! Kilku wojowników zdumiało się, ale większość, zmęczona długim oczekiwaniem, ruszyła z impetem za nim.
– Ambroni! Stójcie! – rozległ się krzyk za nimi, ale dzicy, kochający wojnę mężczyźni nie słuchali. Biegli z tradycyjnymi okrzykami na ustach, niesieni radością walki.
Teutobod zamarł z przerażenia na ten widok.
– Jak to się stało? Kto im pozwolił?
– Ambroni nigdy nie słuchają poleceń! Jedyne co ich interesuje to walka!
W tej chwili grono wojowników rozstąpiło się, w jego stronę szedł starzec opierający się o laskę.
– Druid Elmar…? – szeptano w szeregach.
– Ojcze – zaczął Teutobod – z niewielką grupą przybywasz? Gdzie nasi bracia?
Elmar popatrzył na nich zakłopotany i odpowiedział słabym głosem:
– Nie przeszli gór. Sam jestem.
– Ale twój wysłannik mówił co innego!
– Mój wysłannik? Nikogo do was nie posyłałem…
Na te słowa poderwał się Hagen, brat Adala i wskoczył na konia.
– Odnajdę zdrajcę na polu bitwy! – i zanim go zatrzymano popędził do przodu. Wszyscy znieruchomieli, każdy ufał Eldarowi i oto teraz okazało się, że jest on rzymskim szpiegiem, który sprowokował Ambronów do ataku. Ta zdrada była straszniejsza niż grom z jasnego nieba. A najgorsze miało dopiero nastąpić.
– Co robić? – pytali wodza wojownicy. Na ich oczach Ambroni starli się z Rzymianami.
– Nie zostawimy ich na pewną śmierć – zdecydował Teutobod – Szykować się do ataku.

Ligurowie, zwinni i szybcy, wypełnili swoją misję, wprowadzając zamęt w szeregach Ambronów. Nieokrzesani wojownicy prędko tracili orientację, zwłaszcza, że okrzyki bojowe Ligurów przypominały ich własne. Zapanowało piekielne zamieszanie. Sertoriusz zawrócił konia. Zanim ktokolwiek zrozumiał co się dzieje, zaczął oddalać się od walczących. Hagen jednak dostrzegł uciekiniera i zaczął go ścigać. Naciągnął łuk i posłał strzałę w ślad za zdrajcą. Pocisk trafił obok konia. Lekka jazda liguryjska rozproszyła się i Ambroni zostali sami na pustym placu. Spośród zwartej kolumny rzymskich legionistów na przód wyłonili się łucznicy.
Zabrzmiała komenda i niebo pociemniało od strzał.

– Patrzcie, oni strzelają do swojego człowieka – powiedział jeden z rzymskich oficerów na widok przybliżającego się w szalonym tempie jeźdźca. Tuż za nim jechał Hagen i nie patrząc na zagrożenie ze strony łuczników, wycelował włócznią w Sertoriusza. Centurion Marek zmrużył oczy, wpatrując się w jeźdźca i nagle usłyszał swój przerażony głos.
– To Sertoriusz! Na bogów! To Kwintus Sertoriusz!
Hagen wycelował i włócznia wbiła się w zad konia. Zwierzę ryknęło niemiłosiernie i zwaliło się na ziemię. Sertoriusz zdążył jednak zeskoczyć. Wyciągnął miecz i odwrócił się w kierunku nadjeżdżającego napastnika. Hagen wydał z siebie dziki okrzyk i rzucił się na niego. Obaj zwarli się w walce, ale pył i kurz, który ich otoczył, nie pozwolił dostrzec nic więcej.
Strzały dziesiątkowały Ambronów. Barbarzyńcy wycofywali się, tratując wzajemnie.
Centurion Marek na czele kilku ludzi biegł pochylony do przodu. W tumanie kurzu dostrzegł wreszcie walczącego Sertoiusza i jego wroga. Wycelował i śmiercionośne pilum przebiło potężnego Teutona. Trybunie! – wykrzyczał w tym potwornym rozgardiaszu. Setoriusz zauważył go i po chwili obaj pędzili w w stronę szeregów Rzymian[…]
Łucznicy wypełnili swoje zadanie. Rzymianie wystarczająco udowodnili swoją przewagę. Zabrzmiał sygnał do ataku. Centurion Marek, który wrócił na swoje miejsce, dał znak ręką…
– Gdyby łucznicy lepiej strzelali – stwierdził Sertoriusz, dotykając lekko draśniętego ramienia.
– Gdybyś był nieco dalej, panie, zginąłbyś – stwierdził rzeczowo centurion – A teraz włóż pancerz, bo w ferworze walki nasi żołnierze pomylą cię z barbarzyńcą.
Sertoriusz roześmiał się i przesunął ręką po długich, zlepionych teraz przez pot i kurz włosach. Rzeczywiście bardziej przypominał jednego z wrogów.
Powoli rzymska maszyna przesunęła się do przodu. I straszne żniwo zaczęły zbierać pila. Ciskano je jeden po drugim. Mariusz wcześniej nakazał, aby każdy żołnierz był zaopatrzony w zapasowe.
Gdy pierwsze szeregi walczyły, tylne wyrzucały nad ich głowami śmiercionośną broń. Długie groty rzymskich oszczepów przeszywały barbarzyńskie tarcze. Teutoni kładli się pokotem. Wiele wysiłku kosztował ich też bieg pod górę, a Rzymianie, doskonale ustawieni, spychali ich tarczami w dół.
Najgorsze miało jednak dopiero nastąpić.

Klaudiusz Marcellus długo czekał.
Był ukryty wraz z oddziałami rzymskiej jazdy w potężnej, dziewiczej zieleni. Ptaki przelatywały gdzieniegdzie spłoszone nieznanym żywiołem. Wojna była sprawą ludzi, tu w tej przedwiecznej zielonej gęstwinie nic nie mąciło spokoju. Nawet oddziały rzymskiej jazdy.
Żołnierze zaczynali się już niecierpliwić. Nie wiedzieli jaki obrót przybierała bitwa. Niektórzy z nich nerwowo się drapali, jakby zbroja zaczęła im przeszkadzać. Czasem ktoś zabił komara energicznym pacnięciem. Dowódcy uciszali ich. Mieli czekać tak długo, aż przyjdzie rozkaz od Mariusza.
Niekiedy odgłosy walki dochodziły do nich, ale nie mogli ocenić kto zwycięża.
– Teraz to na pewno nasi. To afrykański legion Mariusza – wyszeptał jeden z żołnierzy.
– Skąd wiesz? – zapytał drugi.
– Wszędzie rozpoznałbym suk… synów.
Uciszono ich natychmiast, więc żołnierz zaklął z cicha i zabił na ramieniu dokuczliwego owada.
Ich czekanie dobiegło końca. Usłyszeli umówiony sygnał. Jeźdźcy powoli wyprowadzali konie z zrośli. Dosiedli ich i i po chwili cala równina pokryła się mieniącymi barwami galopującej jazdy.
Teutoni nie spodziewali się ataku od tyłu. Praktycznie odcięto im drogę ucieczki z doliny.
Jazda rzymska spadła na nich niczym niszczycielski grad, który pustoszy pola uprawne. Barbarzyńcy zupełnie stracili orientację. Nie pomogły nawoływania dowódców, którzy sami tracili życie.
Jeźdźcy Marcellusa rozpoczęli rzeź przeciwników.
Legiony parły do przodu z jeszcze większą zaciekłością. Najdzielniejsi, najwaleczniejsi Ambroni nie poddawali się, umierali z okrzykiem na ustach.
Część Teutonów próbowała się przedrzeć do swojego obozu. Ale i tam dopadali ich piekielni jeźdźcy. Wśród krzyków, płaczu i jęków rozpaczy podpalali obozowisko, tratując i mordując to co żywe. Jeden wielki, nieludzki krzyk wzbił się ku niebu.
Podstęp Mariusza był straszny w skutkach.
Rzymianie, żądni zemsty za poprzednie klęski, wpadli w szał unicestwienia. Sprawiedliwość wyryli za pomocą mieczów, zapłacili za zniszczone wioski, osady, za ojców, braci, synów… Krew za krew… Bo takie jest najstarsze prawo świata.
Nikt nie wiedział jak długo to trwało. Wydawało się, że czas stanął, a niebiosa zaniemówiły ze zgrozy.
Teutoni poddawali się.
Lucjusz Korneliusz kazał ich wiązać. Niewielka grupa wojowników uciekała w stronę lasu, ale i tu dopadli ich Rzymianie.
– Zabić wszystkich tchórzy, którzy zostawiają swoich na polu bitwy – rozkazał Korneliusz. Wśród tych, którzy przeżyli znalazł się wódz Teutobod.
Jeszcze dziś rano był panem swojego losu, miał pod sobą zastępy dzielnych wojowników. A teraz zakrwawiony i brudny, stał z pochylonym czołem, niepewny swego losu.
Sertoriusz pojawił się obok rumaka Lucjusza Korneliusza i wskazał przywódcę Teutonów..
– To wódz Teutobod.
– Związać go – usłyszał krótki rozkaz. Powrozy okręciły się wokół jego szyi. Popędzono go w stronę rzymskiego obozu. Przez jedną krótką chwilę jego wzrok spoczął na twarzy Sertoriusza. Ten spuścił oczy. Niektórzy z Teutonów jeszcze rzucili się na Rzymian, gdy ci zabierali ich wodza.
– Każ swoim ludziom zaprzestać walki – zagrzmiał Korneliusz.
Teutobod wykrzyknął coś do swoich ludzi. Gdy go zabrano, Sertoriusz objechał całe wzgórze. Wśród trupów napotkał Adala i coś wzdrygnęło jego ciałem. Cały teren pokryty był teutońskimi i ambrońskimi ciałami. Tego dnia wielu ludzi wyruszyło na spotkanie swych bogów…
W zwycięskim obozie sprowadzono przed oblicze Mariusza jego przeciwnika. Teutobod stał pochylony, już skuty łańcuchami, które uwierały go w kończyny. Oto znalazł się przed człowiekiem, który okazał się silniejszy od niego. Odważył się podnieść oczy ku górze, aby choć raz zobaczyć twarz swojego pogromcy. Napotkał zimne, surowe oblicze. Twarz, z której nie można było wyczytać żadnych emocji. Kim był ten człowiek? Kim ?
Teutobodowi nie było dane znaleźć odpowiedzi na te pytania. Słuchał w milczącej pokorze warunków kapitulacji. Jednym z nich było przekazanie kilkuset kobiet Rzymianom. Miały zostać niewolnicami.[…]
Teutobod nie wiedział ilu ludzi zginęło, ile kobiet, dzieci… Co się stało z jego własną rodziną… Tego miał się już nigdy nie dowiedzieć. Miał zostać przewieziony do Rzymu, by wziąć udział w triumfie wielkiego zwycięzcy. I dzień triumfu Mariusza miał być ostatnim dniem jego życia…

Kwintus Sertoriusz odczuł ciężar nowego zadania. Kobiety, które zgromadzono w prowizorycznie skonstruowanym obozie, zwróciły się do niego z prośbą. Błagały, aby mogły poświęcić się służbie w świątyniach Wenery i Ceres, by konsul Mariusz okazał im laskę.[…]
Sertoriusz znalazł się w namiocie wodza, niemal całkowicie wypełnionym zdobyczami wojennymi. Skrybowie i specjalnie do tego wyszkoleni niewolnicy zajmowali się żmudnym procesem archiwizacji.
Gajusz Mariusz stał w rogu namiotu i oglądał ze wszystkich stron małe gliniane naczynie.
– A, jesteś – powiedział na widok młodego oficera – Świetnie się spisałeś! Wiesz, jesteś teraz bardzo bogatym człowiekiem. Łupy są przednie.
Sertoriusz skrzywił się nieznacznie. Zawsze uważał, że człowiek powinien się bogacić swoją ciężką pracą, a nie łupami wojennymi. Szybko przedstawił z czym przyszedł. Ale Mariusz wolno przechadzał się po namiocie, oglądając inne przedmioty. Przypominał człowieka, który wśród tysiąca przedmiotów próbuje odnaleźć tę jedną, utraconą, bezcenną rzecz.
– Te kobiety, branki ludu Teutonów nie są niczemu winne… nie powinny być karane. Przychyl się do ich prośby, konsulu. Przecież zgoda nic cię nie kosztuje.
– I tu się mylisz – stwierdził Mariusz sucho patrząc na Sertoriusza – Każda zgoda, każde tak, ma swoją cenę.
– Jaka będzie twoja odpowiedź ?
– Te kobiety mają zostać wydane handlarzom. Zostaną przewiezione na targi i tam sprzedane. Taka jest moja wola.
– Ale, panie…
– Dosyć, trybunie – przerwał mu gwałtownie Mariusz – Musisz się nauczyć czym jest życie. To trudna lekcja do opanowania. Czasami nawet bardzo trudna, ale konieczna.
Sertoriusz starał się opanować niemoc i dławienie, które ścisnęło go za gardło.
– Dobry wódz powinien pozwolić sobie na akt łaski.
– Gdyby wodzów oceniano po łaskawości, jaką okazali innym, gotów byłbym się z tobą zgodzić. Ale nie mogę. Pójdziesz, trybunie, do tych kobiet i ogłosisz im moja wolę. – powiedział nagle mocnym, zmienionym głosem – Pamiętaj, ty masz przekazać moje słowa. Musisz nauczyć się jak przekazywać złe wiadomości.
W namiocie zapanowała zupełna cisza. Sertoriusz, blady z emocji, skierował się do wyjścia tak gwałtownie, ze wprawił w osłupienie wszystkich zebranych. Spojrzeli po sobie z konsternacją. Jednak po jego wyjściu szybko zapomniano o tym incydencie. Mariusz uśmiechnął się cierpko i wrócił do oglądania wojennych zdobyczy.
Sertoriusz przekazał decyzję wodza jednej z kobiet. Nie chciał patrzeć w jej oczy, oczy rannego zwierzęcia, na których dnie czai się strach. „Nie zostawiacie nam wyboru” usłyszał ciche słowa. Liktorzy zabrali ją i pozostałe kobiety.
Gdy znalazł się w swoim namiocie, opadł na ławę. Kazał podać sobie dzban z winem. Centurion Marek, który czekał na niego, patrzył teraz z rosnącym niepokojem.
– Panie…
– Cokolwiek to jest, musi zaczekać do rana.
Odprawił go szybkim gestem, a Marek, nieco urażony, opuścił namiot.
– Chcę zapomnieć o dzisiejszym dniu, choć wiem,że ten jutrzejszy nie przyniesie nic lepszego – wymamrotał. Pociągał łyk za łykiem, ale jego umysł wciąż był jasny i klarowny. Miał mocną głowę, nie potrafił jak inni się upijać. Niewolnik próbował odebrać mu wino, ale na to nie pozwolił. Wreszcie złożył głowę na stole i upojony zasnął.[…]
Ranek powitał wszystkich chłodem i mgłą, która spowiła obóz zwycięzców. Słońce nie potrafiło przebić się zza chmur.
Sertoriusz kategorycznie zabronił budzenia, ale jeden z niewolników łagodnie nim potrząsał.
– Panie, jest tu jeden ze strażników z obozu kobiet. Chce coś przekazać.
– Niech z tym idzie do legata – Sertoriusz odczuł jak go bolała głowa. Nie był przyzwyczajony do takich ilości wina.
– Mówi, że coś złego wydarzyło się w obozie kobiet.
Sertoriusz spojrzał przytomniej. Ogarnął się i wybiegł z namiotu, by wysłuchać relacji strażnika.
– Gdy wczoraj po rozmowie z tobą kobiety zabrano do obozu, rozległy się krzyki i płacze. A później… wszystko zamilkło. Nawet płacz niemowląt. To jest właśnie zastanawiające. Ta cisza trwa od wczorajszego wieczoru.
– Nie sprawdziliście?
– Dostojny legat zabronił.
Sertoriusz westchnął, ale nagle ogarnęło go nieznane przeczucie. – Konia! – rzucił energicznie do swoich ludzi. Zaskoczeni obserwowali jak wskakuje na rumaka i gna w kierunku bramy.
Rozleniwieni i rozradowani zwycięstwem oficerowie i żołnierze dopiero wstawali. Niektórzy zdziwieni wpatrywali się w sylwetkę jeźdźca, który przemknął obok nich.
Sertoriusz znalazł się przy bramie obozowiska dla niewolników.
– Nadal nic? – zapytał prędko wartowników.
– Cisza. Posłaliśmy wiadomość do konsula, ale nikt nie przybył…
Sertoriusz przekroczył bramę, za nim podążyli wartownicy. Wszedł do jednego z namiotów, ale po chwili wybiegł z niego jak oszalały. Zatrzymał się obok rosnącego drzewa, pochylił i zwymiotował. Żołnierze obserwowali go z niepokojem, gdy się krztusił. Gdy się opanował, popatrzył na żołnierzy i wyrzekł twardo:
– Nie żyją.
– Wszystkie kobiety? – wpadł mu słowo jeden z oniemiałych wartowników.
– Nie wiem czy wszystkie, ale te w tym namiocie na pewno. Udusiły siebie i dzieci.
Żołnierze odwrócili się. Do obozu zbliżała się grupa jeźdźców z Lucjuszem Korneliuszem na czele.
– Co się stało? – zapytał ten ostatni bez żadnych wstępów.
– Przekaż dostojnemu Mariuszowi, że nic takiego. Krnąbrne, barbarzyńskie córki teutońskiego ludu popełniły zbiorowe samobójstwo. Ale to głupstwo w porównaniu z chwałą jaką okrył się Rzym i nasz dostojny konsul – cynicznie stwierdził Sertoriusz.
Jeden z żołnierzy Korneliusza, słysząc te słowa, zawrócił do obozu.
– Trzeba będzie podpalić ten obóz. – ciągnął Sertoriusz.
– Tyle kobiet – westchnął Korneliusz z żalem – Takie marnotrawstwo… – dodał z żalem. – I to z winy Mariusza.
Przyjrzał się uważnie Sertoriuszowi, ale ten wyraźnie rozczarowany jego postawą, wsiadł na konia i bez słowa odjechał.
Nie chciał teraz widzieć nikogo, chciał an chwilę znaleźć się gdzieś daleko, z dala od takich ludzi jak Mariusz i Sulla, którzy myśleli tylko o własnym interesie, bez względu na to czego on dotyczył. […]

Pozostawała jeszcze jedna sprawa do załatwienia. Sertoriusz udał się do niewielkiego obozu kupców i handlarzy niewolników. Podążali oni za rzymskimi legionami, zawsze w bezpiecznej odległości. Gdy Orły Republiki triumfowały, zjawiali się natychmiast, rozbijali obóz i czekali, aż towary trafią w ich ręce. Handlowano zdobyczami wojennymi, ale przede wszystkim czekano na ludzkie zasoby. Mężczyzn przeznaczonych do prac budowlanych lub kamieniołomów, chłopców na służbę, kobiet, które miały być niewolnicami. Handlarze byli niczym sępy, które zajmują strategiczne miejsca i przyczajone, czekają na ofiary. Sertoriusz ich nie znosił. Ale wśród nich miał też jednego znajomego kupca z Nursji, który wielokrotnie pomagał w przeszłości jego ojcu. Teraz on zamierzał go prosić o przysługę.
– Ten chłopak, którego ci powierzam – zaczął nieśmiało Sertoriusz wręczając grubą sakiewkę. – Zajmij się nim dobrze, możesz wyszkolić go na swojego pomocnika. Pieniędzy nie poskąpię.
Alard nie zginął na polu walki. Sertoriusz odnalazł go, zabrał z obozu i przekazał kupcowi.
– Nie martw się, panie – odrzekł ten w odpowiedzi. – Będzie mu u mnie dobrze.
– Gdzie teraz jest?
– Śpi. Wyczerpały go protesty – kupiec uśmiechnął się – Próbował uciec, ale moi ludzie opanowali sytuację.
– Pilnuj go dobrze. Nie chcę, żeby stała się mu krzywda.
– Nigdy cie nie zawiodłem, panie. I teraz nie zawiodę.
Setoriusz zamienił jeszcze kilka słów ze znajomym. Nie wiedział, że Alard leżał na pobliskim wozie. Pilnowany przez strażników, nie spał, tylko przysłuchiwał się tej rozmowie. Nie rozumiał jej sensu, ale wiedział, że to o nim była mowa.
Zacisnął pięści, aż nabrzmiały.
– Przysięgam, Kwintusie Sertoriuszu… – wyszeptał. Poznał już prawdziwe nazwisko człowieka, którego znał jako Eldara. – Przysięgam na głowę mojego ojca, że kiedyś cię odnajdę. A wtedy zapłacisz za to, co uczyniłeś mojej rodzinie. Za to co uczyniłeś całemu mojemu ludowi…
Sertoriusz nie słyszał tych gróźb. Pożegnał kupca i odszedł, nie wiedząc,że odprowadza go para pałających żądzą zemsty oczu.

Droga wiodła na strome zbocze. Cień ludzki powoli przesuwał się ku górze. Gdy był na szczycie odwrócił się, aby ostatni raz objąć spojrzeniem dolinę. Siwe włosy opadały na zmęczoną twarz tego człowieka, ale nie miał sil, aby je odgarnąć. Wspierał się na grubym kiju. Druid Elmar wiedział, że musi odejść, zostawiając za sobą trupy swoich braci. Coś dławiło go w gardle, gdy tak patrzył na te pola, teraz przesiąknięte teutońską krwią. Wiedział, że wielu ludzi będzie tedy przejeżdżało, ale nikt nie odważy się zatrzymać na dłużej. „Campi Putridi” zaszumiały drzewa. Taką odtąd nazwę miało nosić to miejsce – Gnijące Pola…

Rozdział dziewiąty. Castrum

– Pierwszy, drugi, trzeci…
Ci przeklęci barbarzyńcy użyli własnych tarcz i zjeżdżali na nich po górskich stokach. Jeden po drugim… Ten kto tego nie widział na własne oczy, nigdy nie uwierzy…
Głos Filipa stał się nieco ochrypły. Wyczerpanie długotrwałym marszem namalowało podłużne bruzdy na jego twarzy. Zamilkł zmęczony, ale zaraz dodał:
– W takim tempie Cymbrowie szybko sforsują góry.
Zebrani zwiadowcy popatrzyli po sobie, aż w końcu ich oczy spoczęły na Sertoriuszu. Ten jakby zwlekał z decyzją. Wszystkie raporty brzmiały tak samo.
– Wracamy do obozu. – zdecydował z rezygnacją.
Wieści nie mogły być gorsze. Pomimo niesprzyjających warunków pogodowych, Cymbrowie zdecydowali się przejść przez góry. Czynnikami, które przyspieszały ich wędrówkę były głód i zimno, przed którymi próbowali znaleźć schronienie. W tej sytuacji konsul Katulus wycofał obóz za rzekę Natizo. To tutaj okopał się w obozie, czekając na przeciwnika i wsparcie jakie spodziewał się otrzymać z Rzymu.
Sertoriusz w towarzystwie zwiadowców wrócił do castrum. Przywykł do tego obozowego życia, od miesięcy nie znał innego. […]
Wiatr przeciągle wygrywał posępne melodie, poruszając płótnami namiotów. Pogoda dawała się wszystkim we znaki, a do tego dochodziło nerwowe napięcie. Niektórzy młodzi rekruci nie wytrzymywali, codziennie przynoszono konsulowi raporty o nowych dezercjach.
Sertoriusz poprosił o audiencję i uzyskał niechętną zgodę konsula.
Kwintus Lutacjusz Katulus był politykiem z krwi i kości, doskonale czuł się w sądzie, w senacie czy przemawiając do ludu z rostry, ale żołnierzem był marnym. Nawet zbroja nie leżała na nim tak jak na innych. Męczył się jako dowódca wojska, ale jako konsul nie mógł wymówić się od tego przykrego obowiązku. Wiedział, że nie panuje nad ludźmi: dezerterów i niezadowolonych przybywało, morale z każdym dniem słabło. Otoczony był młodymi dowódcami, którzy myśleli o własnej karierze senatorskiej, a obowiązek militarny traktowali jako przymusową konieczność. Wśród nich był ambitny Marek Emiliusz Skaurus, syn pierwszego senatora Republiki.
Wrodzona duma Katulusa nie pozwalała mu napisać do Mariusza, który z częścią wojsk wrócił po Aquae Sextiae do Rzymu. Na dodatek obecność Sertoriusza sprawiała, że czuł się obserwowany, jakby konsularny kolega śledził każdy jego krok.
Nie od razu wysłuchał młodego trybuna. Zapoznał się najpierw z doniesieniami zwiadowców. Gdy Sertoriusz skończył raport, Katulus już powziął decyzję.
– Jeszcze dziś wyruszysz do obozu Maniusza Akwiliusza. Poprosisz o wsparcie.
– Czy nie powinien tu zostać, panie? Mógłbym wesprzeć swoją radą dostojnego legata Skaurusa…
– Wykluczone. – Katulus dostrzegł, że nadarza się okazja pozbycia niewygodnego oficera. – Ufam, że dzięki znajomości terenu dotrzesz tam szybciej niż zwykły kurier.
Sertoriusz przełknął ślinę.
– Jak każesz, panie.
– Przygotuję listy. Za godzinę je odbierzesz i ruszysz w drogę.
Sertoriusz skłonił się chłodno i opuścił namiot. Rozumiał doskonale, że konsul pragnął się go pozbyć. Wielu ludzi widziało w nim człowieka Mariusza. Nie czuł się z tym dobrze, ale niewiele mógł uczynić, aby to zmienić. […]
Wyjeżdżając z obozu zdecydował się zabrać Filipa. Lubił młodego i sprytnego zwiadowcę, który z niejednej beznadziejnej sytuacji potrafił znaleźć wyjście. Na pożegnanie mocno uścisnął rękę centuriona Marka.
– Niech bogowie mają was w swojej opiece- dodał wsiadając na konia.
– I ciebie, panie – poważnie odparł centurion. Sertoriusz zrozumiał, że w tych słowach kryła się pewna tajemnica. Centurion Marek zjawiał się wielokrotnie w najmniej spodziewanych momentach i ratował mu życie. To go zastanawiało, ale nie chciał stawiać żadnych zbędnych pytań. Ludzie pokroju Marka cenili żołnierski honor ponad wszystko. Takimi ludźmi lubił się otaczać. Skinął mu ręką na pożegnanie i ponaglił konia w kierunku bramy wyjazdowej. Filip podążył za nim.
Centurion długo wpatrywał się w dal, aż dwie sylwetki zniknęły za horyzontem.

Nienasycona fala ludów przedzierała się w stronę życiodajnych pól italskich. Na ich drodze miał stanąć samotny obóz…
Centurion Marek wiedział, że na nowych legionistach nie można było polegać. Katulus zebrał ich dosłownie w ostatniej chwili, nie mieli odpowiedniego przeszkolenia ani nawet broni. To nie były te legiony co kiedyś… Wtedy to byli żołnierze, dla których walka w imieniu Republiki była całym sensem. Walczyli dla swoich rodzin, walczyli dla chwały, jaką mieli się okryć w pieśniach. A dziś … Szkoda słów… Mariusz wcielał do armii każdego obwiesia, na jakiego natrafił. W przeszłości słowo legionista wzbudzało podziw. Obecnie można było liczyć na politowanie.
Marek nie sądził, aby z tej zbieraniny mogło być karne wojsko. Oni przychodzili tu dla pieniędzy, aby nie głowić się co jutro włożyć do garnka. Bandy z Eskwilinu i Subury, byli gladiatorzy, zubożali rolnicy, drobni handlarze i złodziejaszki ( te dwie grupy były ze sobą mocno powiązane!). Ale najgorszym do zniesienia faktem było, to, że Mariusz wcielał do armii nawet barbarzyńskie plemiona, które do niedawne wspierały Teutonów czy Cymbrów. Marek mógł zrozumieć obecność plemion galijskich czy sprzymierzonych. Ale dla niego, starego zwiadowcy, barbarzyńcy byli poniżeniem. Wiedział, ze przy pierwszej lepszej okazji zdezerterują.
Marek poznał też drugą stronę tej osobliwej reformy. Tę, która w tak krótkim czasie wyniosła go do rangi centuriona. Primus pilus. Pierwszy centurion! W przeszłości awans trwałby całe lata. A tak w krótkim czasie został pierwszym centurionem. I był z siebie niesłychanie dumny. Jego centuria była jedną z pierwszych jaki powołano do życia po Arausio. Spieszono się, wszak wróg stał u bram. Cymbrowie i Teutoni nie nadeszli, nie przypuścili spodziewanego ataku. Wręcz przeciwnie – rozproszyli się na równinach Galii i Hiszpanii. A Mariusz zyskał cenny czas. Na zbudowanie innej armii, jakże innej od poprzednich…

Złe wiadomości przyniesiono o pierwszej straży, gdy Marek sprawdzał swoich żołnierzy. Od razu zauważył podniecenie w pretorium, oficerowie wchodzili i wychodzili.
Zagadnął jednego ze swoich podwładnych:
– Co się dzieje?
– To co zawsze – tamten roześmiał się w odpowiedzi – Bojaźliwa arystokracja już się nawojowała. Najchętniej wsadziliby swoje tłuste dupska na kobyły i pognaliby do bezpiecznego Rzymu.
– Bezpiecznego, ale na jak długo? – zapytał jeden z stojących obok chorążych. – Cymbrowie nie odpuszczą, chcą iść na południe i jeśli zechcą, przejdą przez Rzym.
Wezwano ich do dowódców. Rozmowy były szybkie i urywane.
„Nikt nie chce, żeby to skończyło się jak pod Arausio.”
Trybuni i centurioni zaniemówili.
– Jest nas zbyt mało, oni są zbyt silni… – padały logiczne argumenty. Wyliczano za i przeciw…
– Mamy się wycofać ? – jeden z trybunów nie wytrzymał. Marek Emiliusz Skaurus, który przed chwilą podawał sensowne argumenty, teraz zamilkł zmieszany. Jeden z jego zastępców odchrząknął i próbował wytłumaczyć, że wycofanie się w celu zajęcia lepszych pozycji nie będzie traktowane jak ucieczka.
– A rodziny? Osady? Co się stanie z ludźmi? Mamy się wycofać i zostawić ich na pastwę barbarzyńców? Jeśli zlikwidujemy obóz, zostawimy barbarzyńcom otwartą drogę do Italii.
To było oczywiste. Podoficerowie patrzyli w oczy swoich dowódców. Ale ci odwracali wzrok.
Nie było wystarczająco dużo zapasów, rekruci zebrani naprędce przy pierwszej okazji zdezerterują, brakowało broni.
Marek wrócił do swojego oddziału. Jego tłusty optio, o nalanej twarzy, mieszał fasolę w garnku. Nabrał trochę jedzenia do ust, część przeżuwał, resztę wypluł.
– Arystokracja myśli o wycofaniu się. A co z nami?
– My? My mamy słuchać rozkazów- uciął sucho Marek. Optio patrzył niepewnie.

To był jeden z tych dni, o których każdy modli się, aby nigdy nie nadeszły. Zbudzono go nad ranem:
– Centurionie… Część oddziałów wyszła…
– Jak to wyszła?…
– Uciekli…opuścili obóz…
Marek zerwał się na równe nogi. To co usłyszał przeraziło go do szpiku kości.
W obozie panowało zamieszanie. Blisko połowa legionów i jazdy zdążyła go opuścić. Konsul Katulus jednak pozostał. Marek dostrzegł go przy jednym z namiotów jak rozmawia z legatem. Jego twarz wyraźnie poszarzała. Stracił swoją zwykłą werwę i animusz.
Centurion przybliżył się, ale nie śmiał podejść do nich. Z daleka dostrzegł młodego, zapalczywego chłopaka, który gestykulował mocno i coś tłumaczył pozostałym. Rozpoznał w nim syna konsula, młodego Kwintusa Lutacjusza.
– Mamy zostawić ludzi i uciec razem z tamtymi ?!– gorączkował się młody człowiek – Ojcze, nie możesz się na to zgodzić! Na twój honor!
– Tutaj też nie możemy zostać – sucho stwierdził stary konsul – To równa się samobójstwu. Nie utrzymamy obozu.
– A gdyby tak- rozpoczął legat Skaurus – gdyby ruszyć za nimi?
– Za kim? Za dezerterami? Im należy się sąd – wykrzyknął młody Katulus. – Porzucili swojego wodza…
– Jeżeli przeżyję, postawię ich przed sądem – sucho oznajmił konsul.
– Jeśli przeżyjesz… a jeśli oni przeżyją opowiedzą swoją wersję wydarzeń.- logicznie zauważył Marek Emiliusz.
– Zdrajcy i tchórze – parsknął młody Katulus.
– Jest inne wyjście – zaproponował Skaurus – Możemy opuścić obóz i ruszyć za nimi. Nie są daleko. Dogonimy ich.
– I co z tego?
– Możesz ich wtedy, konsulu, poprowadzić.. Wtedy to nie będzie dezercja, ale odwrót.
– Mam chronić tchórzy?
– Musisz myśleć o swoim życiu, o życiu swoich żołnierzy. Nie mieliśmy szans w starciu z Cymbrami, teraz tym bardziej ich nie mamy. Ratuj nas, konsulu,-zakończył niemal błagalnie.
Katulus postąpił kilka kroków do przodu. Na jego twarzy pojawiły się bruzdy. Czuł, że ciążąca na nim odpowiedzialność powoli go wyniszcza. Jego syn chciał coś powiedzieć, ale ruchem ręki ojciec nakazał mu milczenie. Wyglądał na człowieka, który stoi przed najtrudniejszą decyzją w życiu. Wreszcie dało się słyszeć ciche westchnienie:
– Niech tak będzie, Marku Emiliuszu. Przygotuj ludzi do wymarszu. Musimy się spieszyć.
Jego oczy niespokojnie wędrowały po obozie. Młody Kwintus milczał, gdy Marek Emiliusz odszedł z rozkazami.
– Historia pokaże czy było warto – wyszeptał pobladłymi wargami konsul.

Centuria Marka stała nieruchomo. Słowa Skaurusa ich zszokowały.
– A co będzie z rodzinami? Z osadami? – padały pytania. Legat wbił wzrok w ziemię. Centurion Marek w przejęciu słuchał pytań swoich żołnierzy, gdy te padały jedno po drugim.
– Przygotujecie się do wymarszu.
Zapanowała zupełna cisza, a wtedy żołnierze usłyszeli łamiący się, ale przejmujący głos Marka:
– Nie wyruszymy.
Skaurus spojrzał zszokowany na upartego żołnierza.
– Co ty mówisz, centurionie… Otrzymałeś wyraźny rozkaz…
– Jeżeli chcesz, panie, możesz uciekać, ale ja i moja centuria tu zostaniemy… Nie zostawimy ludzi samych…
– Przecież Cymbrowie zetrą was z powierzchni ziemi…
– Jeżeli to jest nam pisane, niech i tak będzie… Nie zamierzamy uciekać przed niebezpieczeństwem…
Skaurus zagryzł wargi. Spojrzał w oczy zbuntowanego centuriona, ale w nich tkwiła tak wielka determinacja, że musiał odwrócić wzrok. Odszedł zameldować o wszystkim konsulowi.
Wraz z centurią Marka zdecydowały się pozostać jeszcze dwie. Została też część łuczników i auxiliaries.
Katulus również nie mógł ich przekonać do zmiany decyzji.
– Mógłbym was oskarżyć o zdradę… – zaczął nerwowo.
– Nie jesteśmy w Rzymie, konsulu. Tu sąd wygląda inaczej… – przerwał mu Marek. Katulus popatrzył mu prosto w oczy i nic nie odrzekł.
Reszta obozu, wraz z konsulem i oficerami wyruszyła w pół godziny później. Ze starszych oficerów zostali jeden trybun i starszy centurion nazwiskiem Petrejusz. Trybun był bardzo młody i przejęty tym, co się wokół niego działo.
– Dobrze, zabieramy się do roboty. Trzeba się mocno okopać. To od nas samych zależy, co tu zastaną.
Centurion Marek popędził swoich ludzi, aby nie patrzyli za odchodzącą kolumną, która majaczyła jeszcze w oddali. W końcu zniknęła z oczu, a wraz z nią zniknęła nadzieja na przeżycie.

Niewielki oddział Cymbrów napotkał kolumnę konsula Katulusa przed południem. Obie strony były zbyt zaskoczone tym nagłym spotkaniem, by zareagować. Barbarzyńcy wycofali się w popłochu, ponaglając konie. Część jazdy, którą dowodził Marek Emiliusz Skaurus, zupełnie spanikowała. Rzucili się do chaotycznej ucieczki, pozostawiając za sobą starego konsula. Grupa legionistów próbowała zewrzeć formacje i dopiero w tym zamęcie jeden z rozsądniejszych oficerów krzyknął, że przecież Cymbrowie nie atakują.
Ba, nawet gdzieś zniknęli.
Po barbarzyńcach rzeczywiście nie było śladu…
Konsul Katulus powiódł wzrokiem po okolicy, ale jedyne co dostrzegł to to barwne pióropusze swoich oficerów, uciekających w panice przed przeciwnikami.
Na czele uciekających był Marek Emiliusz Skaurus…

Kwintus Sertoriusz dotarł do obozu Akwiliusza późnym wieczorem. Pozwolił Filipowi zabrać konie, a sam ruszył główną ulicą w kierunku siedziby naczelnego wodza. Namiot dowódcy był postawiony w środku obozu, przy skrzyżowaniu dróg. Strzegły go Orły Republiki, a nieopodal znajdował się ołtarz, przy którym składano ofiary.
Różnica pomiędzy tym obozem a castrum, które niedawno opuścił, była kolosalna. Tutaj każdy karnie znał swoje miejsce. W obozie Katulusa aż roiło się od adiutantów i sekretarzy, którzy sami nie znali swoich funkcji.
Chciał jak najszybciej przedstawić sytuację Akwiliuszowi, ale jakież było jego zdziwienie, gdy w środku zastał Lucjusza Korneliusza. Ten siedział z nogami na stole i przeglądał zwoje. Na widok wchodzącego Sertoriusza nie podniósł się, tylko niedbale wyciągnął się na krześle. Wykonał jednak zapraszający gest.
– Szukam Maniusza Akwiliusza – zaczął bez wstępów Sertoriusz.
– Jest w Rzymie. Właśnie został kolegą konsularnym Mariusza. Jak widzisz, drogi Kwintusie, są rzeczy ważne i ważniejsze – zakończył filozoficznie, czekając na reakcję swojego gościa.
Sertoriusz zasępił się.
– Nie przynoszę dobrych wieści. Cymbrowie przejdą przez góry i wkrótce zaatakują. Dostojny Katulus prosi o wsparcie.
– Jak znam mojego byłego szwagra, to zwinął obóz i wkrótce tu będzie. Siadaj, jesteś zmęczony jazdą…
Sertoriusz nie wiedział co odpowiedzieć na te słowa. Chciał oponować, wytłumaczyć jak poważna jest sytuacja w obliczu której się znaleźli, ale stalowoniebieskie, zimne oczy sprawiły, że usiadł bez słowa.
Korneliusz uśmiechnął się.
– Już dawno chciałem z tobą porozmawiać, Kwintusie Sertoriuszu. Jak dotąd nie nadarzyła się stosowna okazja. Szanuję cię, udowodniłeś swoją wartość na polu bitwy. Cenię u ludzi odwagę, nie taką głupią brawurową, ale taką, w której kryje się mądrość.
Wezwał niewolnika i kazał podać wino oraz posiłek. Sertoriusz był istotnie zmęczony przebytą trasą i z ochotą powitał ciepłą strawę. Nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że każdy jego ruch, nawet najmniejszy gest, wzbudza zainteresowanie Sulli.
– O czym chciałeś mówić, panie? – zapytał, gdy zaspokoił pierwszy głód.
– O tobie.
Brwi Sertoriusza uniosły się do góry.
– Chciałbym wiedzieć jakie masz plany na przyszłość? – ciągnął dalej Lucjusz Korneliusz – Mariusz mógłby objąć cię protekcją.
Sertoriusz milczał, tak jakby rozmowa o przyszłości była błędem. Korneliusz kazał nalać wina do pucharów i zaczął mówić ostrożniej.
– Wracasz z obozu Katulusa. Wiesz doskonale, że jego żołnierze są niezdyscyplinowani, bójki, dezercje … Młody Skaurus nie radzi sobie z nimi… W najbliższym czasie senat podejmie decyzję o nowym legacie, który… jak by to ująć… mógłby pomóc Katulusowi w zaprowadzeniu porządku. I z tego co wiem, kandydatów jest dwóch…
– Kim oni są? – Sertoriusz zaciekawił się.
– Ty lub ja.
Sertoriusz zbladł nieco. Wiedział z kim ma do czynienia, jakim człowiekiem jest Sulla.
– Oczywiście Mariusz popiera ciebie, więc sytuacja staje się jasna – dokończył Korneliusz i gwałtownie wychylił trunek.
Kwintus zastanowił się zanim zaczął mówić.
– Nie chcę być postrzegany jako człowiek Mariusza. Nie chcę takiego poparcia.
Lucjusz Korneliusz oblizał wargi. Znał różnych ludzi: przeważnie każdy czegoś pragnął, do czegoś dążył… W tej chwili pomyślał, że albo Sertoriusz był tak przebiegły, albo tak głupi…
– Nie chcesz poparcia Mariusza? Ojca narodu, trzeciego założyciela Rzymu, zaraz po Romulusie i Kamillusie? Nie rób takiej zdziwionej miny, senat już przegłosował te tytuły…
– Gdy niebezpieczeństwo ze strony Cymbrów zostanie zażegnane, chciałbym pozostać w służbie czynnej. Z tego co wiem, Mariusz chce się poświęcić pracy w Senacie…
– O tak. Zamierza wywrócić swoimi ustawami porządek Republiki.
– Nie wiem czy można mówić o porządku w Republice, w takim kształcie, w jakim ona znajduje się obecnie …
Korneliusz uśmiechnął się. Sertoriusz był inteligentnym przeciwnikiem i człowiekiem skrajnie od niego różnym. Nawet Mariusza potrafił zrozumieć: tamten chciał rządzić republiką. Ale Sertoriusz: to był zupełnie inny charakter, tu trzeba było postępować wyjątkowo ostrożnie…
– Jeżeli chcesz pozostać w armii, potrzebujesz nowego dowódcy. W tej chwili tylko jedno nazwisko przychodzi mi do głowy – Korneliusz przerwał na chwilę– Tytus Didius.
– On jest na wschodzie.
– Nie zostanie tam wiecznie. Pragnie tytułu konsula, Mariusz stoi mu na przeszkodzie. Jednak gdy zdobędzie konsulat, jego prawdziwym celem stanie się prowincja, w której mógłby się wykazać. Na wschodzie wymordował już co było do wymordowania i ukradł co mógł ukraść.
– Jeżeli prawdą jest to co mówisz, to powinien za to odpowiedzieć.
– Stanie do wyborów i musi je wygrać, żeby uzyskać nietykalność, a potem urządzi się jako prokonsul jednej z prowincji. Kocha walkę, więc jeśli chcesz pozostać w armii, wybór dowódcy nasuwa się sam…
– Przemyślę twoje słowa – Sertoriusz odstawił tacę z posiłkiem – Dziękuję za poczęstunek, ale zmęczony jestem, więc pozwolisz, że udam się na spoczynek.
Korneliusz kiwnął głową. Nagle przypomniał sobie o czymś:
– Kazałem przygotować dla ciebie kwaterę. I niespodziankę.
Sertoiusz wbił w niego zdumione spojrzenie.
– Zapomniałem o tym wcześniej. Moi ludzie uratowali kilka teutońskich kobiet. O jednej z nich mówili, że patrzyła za tobą, więc kazałem ją zostawić dla ciebie. Ona zapewne cię zna, spędziłeś wśród tych ludzi tyle czasu.
Sertoriusz poczuł, że wzburzenie napięło mu wszystkie mięśnie. Z trudem się opanował, ale zrozumiał, że ten człowiek myśli zupełnie innymi kategoriami niż on.
– Idź zatem, wypocznij. Zasłużyłeś na chwilę wytchnienia – Lucjusz Korneliusz pożegnał go uśmiechem.
Kwintus Sertoriusz skinął głową w milczeniu, a gdy wyszedł, Korneliusz długo patrzył za nim. I uśmiech powoli gasł na jego twarzy. […]

Centurion Marek sprawdzał umocnienia osobiście. Wydawał rozkazy, rozmawiał z każdym ze swoich żołnierzy. Zmęczone, zniechęcone twarze ludzi rozpromieniały się na jego widok. Umiał zagrzewać, dodawać otuchy w trudnych chwilach. On i Petrejusz byli teraz niekwestionowanymi dowódcami castrum. Wiedzieli, że muszą wytrwać na swym posterunku do końca. Wszyscy zdawali sobie sprawę z beznadziejności sytuacji. Ale strach powoli opuszczał tych ludzi. Jeżeli mają tu umrzeć, to po prostu umrą. Tak trzeba. Byli żołnierzami Rzymu. Żołnierzami republiki. Gdyby stracili swój honor, to byliby martwi za życia. Nie splamią swego honoru dezercją… Honor jest tylko jeden, podobnie jak życie.
Ale honor jest ważniejszy…
Przed południem byli gotowi. Czekanie wydawało się wiecznością. Momentami chcieliby, aby wróg już nadszedł. Woleliby zmierzyć się z nim od razu niż czekać w nieskończoność. Marek z dumą przyglądał się ich twarzom. Dla nich warto było zostać dowódcą. Takim jak Kwintus Sertoriusz! Ach, gdyby on tu dziś był! Jak dobrze byłoby z nim walczyć ramię w ramię! W Sertoriuszu od razu rozpoznał prawdziwego Rzymianina. Tacy jak on zawsze walczą do końca. I on, primus pilus, też będzie walczył. Nie można lepiej umrzeć niż tu, na warcie u granic Republiki. Broniąc swojej ziemi…
Dla wielu słowo obowiązek przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Ale nie dla niego. Wypełnić obowiązek. To napawało go dumą.
Każdy odgłos, każde poruszenie w oddali sprawiało, że ich mięśnie twardniały i napinały się. A więc to już! A później przychodziła wiadomość, że to nie wróg. Czekali więc dalej.
Wielokrotnie wyobrażali sobie natarcie barbarzyńców. Nie jest łatwą sprawa zdobyć rzymskie castrum. Uśmiechali się do tych myśli. Cymbrowie nie będą mieli ułatwionego zadania.
Słońce było już wysoko.
Nie wiedzieli co usłyszeli pierwsze: świst strzał czy nieludzki ryk, który niósł się po okolicy. Ciarki przeszły przez wszystkich na wspomnienie losu jeńców, których brali Cymbrowie. Pamiętano oficera Aureliusza Skaurusa, którego barbarzyńcy piekli żywcem przez kilka godzin, zanim skonał. Straszna śmierć w męczarniach. Ale teraz… teraz wymordują wszystkich…
– Oni tak krzyczą, żeby stłumić swój własny strach – usłyszeli głos centuriona. Marek uniósł się ponad nimi. Wydawał się olbrzymem górującym nad swoimi żołnierzami. – Damy im radę. Pokażemy jak walczą prawdziwi Rzymianie – krzyczał w tym ogłuszającym zamęcie.
Zaczęły się godziny wytrwałej pracy: jeden przy drugim, żołnierze byli niezmordowani. Obsadzali wszystkie stanowiska., które raziły przeciwnika z daleka. Jedni barbarzyńcy padali, ale drudzy uparcie biegli w stronę obozu. Wpadali w kolejno zastawione pułapki. Wydawać się mogło, że ta fala zostanie zatrzymana.
Nic bardziej mylnego.
Na miejscu jednego wojownika wyrastał drugi. Uczyli się na własnych błędach. Szybko poznali jakie pułapki zastawili na nich Rzymianie. A ich największą siła była ich liczba.[…]
Barbarzyńska fala wdarła się do obozu. Marek walczył jak w transie. Nie wiedział ilu zabił. Pojawiali się zewsząd, osaczali go. Poczuł ból w lewym przedramieniu. Jeden z barbarzyńców obalił go na ziemię. Z największym trudem wbił tamtemu gladius w tętnicę. Krew bryznęła i zalała mu oczy. Wstał nieco chwiejnie i walczył dalej.
Jego oczy zalane krwią nic nie widziały, nozdrza wypełnił zapach śmierci. „Śmierć przyjdzie po mnie, przyjdzie na pewno” myślał gorączkowo.
Nie liczył już strat. Nie wiedział czy przestał liczyć przy tym młodym najemniku czy przy jednym z mianowanych naprędce zastępców. Słaniał się, nie tylko z powodu odniesionych ran, ale i wycieńczenia. Miał dość zabijania. Chciał, aby nadszedł koniec. Jeszcze jeden ruch mieczem, jedno pchnięcie gladiusem. Padł na kolana. Wyrośnięty, muskularny wojownik przyłożył mu miecz do szyi. Zimna, zbawienna stal…
Jeden ruch i wszystko się skończy, odejdzie w niepamięć. Nie widział, ani nie słyszał świata. Czekał na ten jedyny moment… Zamknął oczy.
Wybawienie nie nadchodziło. Poczuł coś na kształt zniecierpliwienia. Jeżeli można odczuwać zniecierpliwienie w obliczu śmierci. Otworzył oczy, bo ktoś go kopnął. Mężczyzna, który go przytrzymywał, cofnął miecz i popchnął go w stronę grupy ludzi. Teraz rozpoznał w nich niedobitki swojego oddziału. Dotarła do niego myśl tak niewyobrażalna, że w pierwszym odruchu odrzucił ją, uważając za wybryk swojej wyobraźni. Barbarzyńcy brali jeńców! Ten fakt był tak absurdalny, że aż niemożliwy do uwierzenia. Przecież był pewny, że umrze. Czuł zbliżający się koniec, czuł własną śmierć. A jednak czy to nagłe podniecenie, czy też ten niebywały zwrot akcji sprawiły, że krew szybciej zaczęła krążyć mu w żyłach.
Popatrzył na stosy trupów na niedawno wzniesionych barykadach. Na rozwleczone wnętrzności, części ciał, gdzieniegdzie zastygające w w przedśmiertnych drgawkach. Później zatrzymał wzrok na twarzach zwycięzców, pokrytych krwią, pyłem i bliznami. Nie ujrzał w nich tej dzikiej, legendarnej radości. Zamiast niej dostrzegł niezwykłą powagę. Większość z nich przyglądała się szczególnie właśnie jemu. Odruchowo zerknął na swoje dotychczasowe „miejsce pracy” – było zasłane trupami wrogów. Teraz zrozumiał to co wyczytał w ich oczach – to był szacunek. Cymbrowie potrafili docenić męstwo. „Nawet niektórzy Rzymianie tego nie potrafią” pomyślał z goryczą.
To nie zmieniało jednak jego położenia, ani położenia jego ludzi.
Gdy skończono ich ustawiać, konno nadjechał młody wojownik. Jego twarz, chociaż nieco poszarzała w świetle gasnącego słońca, była pewna siebie. Jechał wzdłuż zgromadzonych Rzymian, przyglądając się im tym twardym wzrokiem, który zawsze pojawia się na obliczu kogoś, kto walczy z godnym siebie przeciwnikiem.
Zsiadł z konia i przywołał do siebie tłumacza.
Wyrzekł coś głośnym, zdeterminowanym tonem, a tłumacz natychmiast ubrał te słowa w zrozumiałą łacinę.
– Rzymianie, walczyliście dziś odważnie . Pomimo tego, że wasi ludzie odeszli i zostawili was. Dlatego mój wódz Bojoryks, nakazuje zwrócić wam wolność. Możecie odejść. Gdybyście chcieli walczyć u naszego boku, zapłacimy.
Żołnierze popatrzyli na Marka. On ledwo wydusił przez zeschnięte usta:
– Mam jedną ojczyznę.
Młody wojownik zrozumiał bez tłumaczenia.
Marek znów zobaczył w jego oczach podziw.
– A zatem idźcie. Jesteście wolni.
Jeszcze nie dowierzali. Patrzyli na siebie, patrzyli na centurionów. Marek i Petrejusz byli zaskoczeni nagłym obrotem akcji. Wola życia zaczęła brać górę.
Ruszyli do bramy, początkowo niepewnie, ale z każdym krokiem szybciej. Barbarzyńcy ustępowali im miejsca.
Nie wierzyli, ze bogowie darowali im drugie życie. Gdy znaleźli się poza castrum, gwałtownie przyspieszyli. Nie czuli odniesionych ran, ani piekielnego zmęczenia. Podtrzymywali siebie nawzajem w marszu. Prowadziła ich wolność.
Szli coraz szybciej, tak jakby niosła ich obawa, że barbarzyńcy wycofają się z raz danego słowa, ze znów zaatakują i dokończą to, czego nie dokonali w castrum.
Dopiero po blisko godzinnym marszu, Marek zwolnił tempo, zatrzymał się gwałtownie i opadł na kolana. Wszyscy skupili się wokół niego.
– Jesteśmy wolni – powiedział patrząc na zmęczone, zdziwione twarze swoich ludzi – Możemy zabrać część osadników i odejść stąd. Przeżyliśmy – dodał po chwili.
I prawda tych słów po raz pierwszy do nich dotarła, po raz pierwszy zrozumieli jej sens.

Rozdział dzisiąty. Czara

Niebo jęknęło głucho.
Grzmot, pierwszy zwiastun burzy, przetoczył się po okolicy. Pojedyncze krople wody zaczęły spadać na ziemię.
Kupiec Symonides z trudem stawiał kroki, popędzany przez wykrzykującego niezrozumiałe słowa wojownika. Ten pchnął go brutalnie do przodu. Ludzie kupca, w tym młody uczeń Leonidas, związani i pędzeni w szeregu, zataczali się od uderzeń biczów, które co chwila przecinały złowrogo powietrze.
Zastanawiali się jak to możliwe, że jeszcze żyją? Dlaczego barbarzyńcy nie zgładzili ich od razu? Napadli ich przecież o świcie. Ze zgrozą odkryli, że zwiadowcy miejscowego plemienia Skordysków obserwowali ich od dłuższego czasu. Kilku strażników, którzy ochraniali grupę kupców od razu straciło życie. Sam Symonides i jego słudzy zostali związani w szeregu i popędzeni w stronę rysujących się na horyzoncie wzgórz.
Ogromne krople padały coraz częściej. Wreszcie niebo się otwarło i wylało całą swoją zawartość na wędrujących ludzi i ich oprawców.
Młody Leonidas wbił przerażony wzrok w wojowników plemiennych. Byli oni rośli, mocno zbudowani, odsłonięte fragmenty ich ciał pokryte były albo bliznami, albo dziwnymi malowidłami. Słyszał dużo o tych ludach, mówiono, że składają ofiary z ludzi. Teraz dreszcz przebiegł przez jego ciało. A jeśli oszczędzili ich, aby złożyć w ofierze jakiemuś bóstwu? Czy tak miało się zakończyć jego młode życie, które dopiero się zaczynało? Tu, w tej zapomnianej przez bogów głuszy? I to właśnie teraz, kiedy trafił na służbę do Symonidesa, którego patronem był niezwykle obiecujący kwestor Marek Liwiusz Druzus. Dzięki Druzusowi uzyskali tyle pełnomocnictw. Nie mógł spojrzeć na Symonidesa. Ten słaniał się zarówno pod wpływem uderzeń, jak i ulewy, która zlepiła mu ubranie na ciele. Co chwila potykał się i upadał na błotnistym szlaku, stał się jedną zabłoconą, trzęsącą jak osika istotą. Niedaleko wzgórz, w leśnej gęstwinie plemię rozbiło niewielki obóz. Czekali tu na nich inni, wymachujący przed oczami pojmanych nieszczęśników nożami i innymi przedmiotami niewiadomego przeznaczenia.
Szczególnie jeden z nich, stary i bezzębny sprawiał upiorne wrażenie. Miotał niezrozumiałe słowa niczym pociski, posypywał pojmanych czymś co przypominało prochy z urn. Leonidas poczuł jak robi się mu gorąco.
Wojownicy rzucili ich na kolana. Znów upadli w błotniste kałuże.
Deszcz osłabł, ale to w niczym nie poprawiło ich sytuacji.
Symonides mamrotał modlitwy do wszystkich znanych mu bogów.
Tymczasem ich oprawcy przygotowywali miejsce kaźni. Przyniesiono wielki, srebrny kocioł, którego przeznaczenie stało się jasne. Wojownicy napawali się ich strachem, można było pokusić się o stwierdzenie, że strach ofiar ich napędzał. Rechotali dziko, kilku z nich zmieniło przemoczone stroje na rytualne szaty. Bezzębny starzec nadzorował przygotowania. Kręcił się wokół w dzikim, przejmując tańcu i wykrzykiwał pieśni, ledwo sepleniąc z podniecenia.
Oczy Symonidesa powoli rozszerzały się z przerażenia. Na wpół zemdlony, podtrzymywany przez jednego z wojowników, słaniał się w przód i w tył, coraz bardziej tracąc kontakt z rzeczywistością. Przeklinał moment, w którym zdecydował się wyruszyć z towarem przez te tereny. Jakże łatwo ulegał rzymskim politykom, ich sztuce perswazji. Wystarczało, że usłyszał nazwisko Krassusa i był gotów na wszystko. A dziś miał zapłacić za to najwyższą cenę. Za chęć szybkiego wzbogacenia się, łatwego zysku.
Jako pierwszego zabrali Leonidasa. Wiedział, że wezmą jego, chociaż nie umiał wytłumaczyć dlaczego. Zapierał się nogami, wiec zaczęli go wlec po błotnistym szlaku. Krzyczał wniebogłosy, ale nikt nie mógł usłyszeć tych krzyków.
Starzec zbliżył się do niego. Jego umorusana twarz znalazła się tuż przy jego nozdrzach. Czuł smród przy każdym szepcie bezzębnego oprawcy. Starzec okrążył go kilkakrotnie, obsypując ziołami.
Deszcz ustał zupełnie. Wojownikom udało się rozpalić płomień pod srebrnym kotłem. Leonidasowi wlano do ust płyn o dziwnym smaku, po którym zaczął się krztusić.
Zrozpaczony Symonides patrzył przed siebie, chociaż nic nie widział i kiwał się bezwiednie.
I wtedy jeden z wojowników stojących najbliżej Leonidasa dziwnie zacharczał. Jego towarzysze odwrócili się do niego, tylko po to, aby dostrzec tkwiącą w jego ciele włócznię. Po chwili starzec zatrzepotał rękami jakby chciał nabrać powietrza. Jego klatkę piersiową przeszyła na wylot strzała. Wojownicy puścili Leonidasa, który zatoczył się jak pijany i rzucili się na wrogów wdzierających się do obozu. Rzymianie byli szybsi i rozsypali się po okolicy. Leonidas spróbował się podnieść,ale pod wpływem tego płynu, który mu podano, świat przed nim wirował. Widział Rzymian mordujących Skordysków, mordujących z taką precyzją, jakiej nie widział nigdy przedtem. Jakby nie byli ludźmi.
Wreszcie obraz rozmył się zupełnie, a on zapadł w ciemność.

Gdy otworzył oczy, dostrzegł nad sobą zatroskaną twarz Symonidesa. Stary kupiec trzymał go za rękę i lekko nim potrząsał. Znajdowali się w niewielkim namiocie, wypełnionym różnymi naczyniami i amforami, ustawionymi w samym rogu.
– Gdzie jesteśmy? – wyjąkał Leonidas. Zamykał oczy i otwierał je na powrót. Od czasu do czasu widział jeszcze niebieskie plamy, ale powoli odzyskiwał zwykłą ostrość wzroku.
– W rzymskim obozie. Żołnierze z oddziału, który nas uratował, byli łaskawi zabrać nas ze sobą. Medyk powiedział, że ten napój, który ci podano, przestaje działać i wkrótce odzyskasz siły.
Leonidas rzeczywiście czuł, że jego mięśnie stają się na powrót sprężyste. Usiadł na prowizorycznym posłaniu i dotknął ręką głowy.
– Mieliśmy dużo szczęścia, Symonidesie. Myślałem, że to nasz koniec…
– To prawda… Na samo wspomnienie… Cóż to za ludzie, gorsi od Traków, demony piekielne…
– Rzymianie zabili wszystkich?
– Nie, niektórzy się poddali.
Leonidas kiwał głową z niedowierzaniem.
– Prędko o tym nie zapomnimy…
Chciał jeszcze coś dodać, ale odgłos szybko przybliżających się kroków przerwał mu. Do środka wszedł oficer, który bez zbędnych ceregieli oznajmił:
– Dostojny Tytus Didius łaskawie udzieli ci audiencji, kupcze. Chodź ze mną.
Symonides ukłonił się, dziękując za okazaną łaskę. Poczerwieniał nieco na twarzy. Leonidas doskonale zdawał sobie sprawę z ich nowego położenia. O Tytusie słyszał niejedno, zasłynął on jako człowiek, który rzadko czynił coś za darmo.
Symonides musiał myśleć o tym samym, ale grzecznie udał się za oficerem. Kwatera naczelnego wodza mieściła się w samym środku tego obozu. Wszędzie było pełno biegających oficerów, kurierów i nawet cywilów, których Symonides nigdy wcześniej nie widział, odzianych w nieznane mu stroje. W obozie panowało poruszenie.
Wprowadzono kupca do namiotu wodza, gdzie oprócz samego Didiusa zastał sporą grupę jego legatów i trybunów. Wszyscy wydali mu się wysocy i rośli, w przeciwieństwie do Didiusa, który był niewysokim, niepozornym człowieczkiem o zaciętym wyrazie twarzy. Nawet nie podniósł twarzy, dopóki jeden z oficerów nie podszedł do niego i nie szepnął mu czegoś do ucha. Zaszczycił kupca spojrzeniem, w którym zamigotał błysk zainteresowania i nakazał pozostałym zebranym wyjście.
– To ciebie zowią Symonides z Efezu? – zaczął nieco nosowo brzmiącym tonem głosu.
– Tak, panie – Symonides skłonił się głęboko – jestem niezmiernie wdzięczny…
– Tak, tak… – przerwał mu Tytus Didius – wszyscy są wdzięczni, gdy ocali się ich od śmierci i to jakiej śmierci. – Didius uśmiechnął się, jakby wyobrażenie mąk, jakie Skordyskowie zadawali obcym, sprawiało mu ogromną radość. W ręku obracał małą, srebrną czarę, zdobycz pochodzącą od tutejszych plemion-Tylko, że wdzięczność ludzka jest całkowicie bezużyteczna. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę.
Małe, czujne oczka Tytusa przemknęły po twarzy kupca. Ten poczuł, że fala gorąca uderza mu do głowy. Wiedział, że coś takiego może go spotkać, ale w najśmielszych wyobrażeniach nie przewidział, że Didius jest aż tak skorumpowany. Przyglądał się jednak czarze, a jej widok przywoływał straszne doświadczenia minionego dnia.
– Ułatwię ci sprawę – zaczął mówić wódz – wiem o twoim porozumieniu z Druzusem, a raczej z Lucjuszem Krassusem. Nie czyń takiej zdziwionej miny, polityk musi wiedzieć o wszystkim. Wystarczy, że oddasz mi trzecią część zysków.
Symonides z trudem złapał oddech. Bezpośredniość wodza przekroczyła wszelkie granice.
– Ale ja … nie wiem… – plątał się w odpowiedziach.
– Czego nie wiesz? – Didius kiwnął na swojego adiutanta, a ten po chwili wprowadził do namiotu Druzusa.
– Jesteś, Marku Liwiuszu – Tytus zmienił ton swojego głosu na bardziej łagodny i dystyngowany – Zobacz, kogo dziś wyrwałem z rąk tych przeklętych Skordysków.
Druzus, zaskoczony widokiem Symonidesa, stanął niepewnie pośrodku namiotu.
– To zdaje się wasz dobry znajomy, twój i naszego dostojnego Lucjusza Krassusa – ciągnął dalej wódz, dobrze się bawiąc całą sytuacją.
– I dlatego jestem ci wdzięczny, że okazałeś pomoc, imperatorze.
Na dźwięk słowa imperator oblicze Tytusa Didiusa rozpromieniło się i nabrało nowych, zupełnie innych barw. Rzeczywiście, po kilku zwycięskich starciach ze Skordyskami żołnierze obwołali go imperatorem i po powrocie do Rzymu miał odbyć triumf.
Strategia, jaką obrał Druzus, okazała się skuteczna. Wódz chłonął pochlebstwa niczym gąbka. Jego oblicze pojaśniało, a niezbyt urodziwa twarz stała się prawie ładna. Wyprostował się na siedzeniu, z większym zainteresowaniem śledząc rozmówców.
– Pragnę ci przypomnieć, Marku Liwiuszu, bo wiem jak ulotną rzeczą jest ludzka pamięć, ile uczyniłem w przeszłości dla rodziny Serwiliuszy.
To była prawda. Jako trybun ludowy Didius bronił starego Caepio. Naraził się przy tym Norbanusowi i nawet ucierpiał w trakcie zamieszek. Rodzina Serwiliuszy była mu wdzięczna za okazaną pomoc. Marek był pewien, że jego przyjaciel, młody Kwintus, utrzymuje korespondencję z Tytusem i jest doskonale poinformowany o każdym kroku Druzusa w Azji.
– Nigdy o tym nie zapomniałem – odrzekł spokojnie Druzus, chociaż czuł, że targają nim zupełnie inne emocje.
– Dlatego nie będziesz miał nic przeciwko drobnej przysłudze, jaką wyświadczy mi nasz drogi Symonides.
Kupiec znów poczerwieniał na twarzy. Usłyszał głos Druzusa, który był bardzo opanowany i w nieokreślony sposób koił jego obawy i skołatane nerwy.
– Symonidesie, zaczekaj na zewnątrz.
Tytus potaknął z lekkim uśmiechem i kupiec z wielką ulgą opuścił namiot.
Dreptał jednak w kółko, o mało nie wydeptując dziury w jednym miejscu. Dwaj pilnujący namiotu strażnicy uśmiechnęli się do siebie domyślnie. Cóż za bezczelność ze strony tego człowieka! Rzymianie, odkąd tylko pojawili się w Azji i okolicznych prowincjach, myśleli tylko o wzbogaceniu siebie!Nałożyli podatki na mieszkańców Efezu i innych miast. Na samo wspomnienie Symonidesa ogarniał gniew. Ale zaraz topniał. Przypomniał sobie,że ludzie pokroju Krassusa pomnażali również jego majątek, dopóki dobrze im służył.
Uspokoił się nieco i cierpliwie czekał na Druzusa. Ten wyszedł w końcu z namiotu, a na jego twarzy malowała się ulga.
– Nie martw się – uśmiechnął się do kupca – Wystarczy mu jedna czwarta zysków.
Symonides westchnął. Lecz w tej sytuacji to było jedyne rozwiązanie. Dostrzegł w ręku Druzusa srebrną czarę, zapewne dar od wodza i skrzywił się nieco. Skordyskowie wyżej cenili srebro niż złoto. Płacili srebrem, wyrabiali z niego różne przedmioty. Ale ta czara, choć może i cenna, budziła w nim strach i odrazę.
-Lepiej nie nosić tego przy sobie – zauważył – może przynieść pecha… Miejscowi mówią…
– Nie jestem przesądny – przerwał mu szybko Druzus. Był pochłonięty własnymi myślami, nie zwracał nawet uwagi na szereg jeńców stojących wzdłuż głównej drogi. Ale Symonides patrzał na nich, na te umorusane twarze, dziś rano dzikie, nieokrzesane, pewne swego, a teraz gasnące.
– Co z nimi będzie? – odważył się zapytać.
– Didius kazał ich ukrzyżować – stwierdził krótko Marek Liwiusz. Symonides wzdrygnął się na te słowa.
Jednak Druzus rozstał się szybko z kupcem i wrócił do siebie.
Był zmęczony. Nie tylko przedłużającą się służbą. Tęsknił za Serwilią. Tęsknił za Rzymem. Azja czy Macedonia męczyły go niepomiernie, ale nie mógł uchylać się od obowiązku. Przecież jego ojciec też służył w tych stronach, walczył ze Skordyskami.
Podszedł do stołu i odłożył srebrną czarę. Nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Kolejny przedmiot, który jako trofeum ustawiał w swoich namiotach lub rezydencjach, w których czasowo pomieszkiwał. Przeklęta czara? Nie, nie wierzył w takie rzeczy. Skordyskowie kochali srebro, ale ta czara na pewno była pozbawiona nadprzyrodzonych właściwości. Bo niby co może mu się stać? Wróci do Rzymu, bogaty, ambitny, gotowy do wielkich zadań. Tak jak chciał tego Krassus.
Z niewielkiej szkatułki wyjął długi szal kobiecy. Przytknął go do czoła. Nie zauważyła, gdy go zdjął; myślała, że zgubiła go w trakcie spaceru. Nie wyprowadził jej z błędu. Chciał mieć rzecz, która należała do niej. Pragnął czuć jej obecność nawet tutaj, tak daleko od rodzinnego domu. Jego miłość do Serwilii nie słabła, tylko rosła w siłę z każdym dniem…
Jego wzrok na moment zatrzymał się na innym przedmiocie, głęboko ukrytym w szkatułce. Wyciągnął z niego niewielką buteleczkę i podniósł ją do góry, uważnie badając zawartość. Otworzył ją delikatnie i nalał kilka kropel do pucharu stojącego obok. Od pewnego czasu korzystał z tajemniczego lekarstwa i czuł się dużo lepiej. Ataki epileptyczne nie zdarzały się tak często jak w przeszłości.
Najbardziej intrygowała go osoba, od której otrzymał ten lek. Podczas spotkań z kupcami, poznał człowieka, który niedawno przyjechał z Italii. Nie dosłyszał wtedy jego nazwiska, ale z zaciekawieniem przyjął niezwykły dar. Najpierw kazał spożyć małą dawkę niewolnikowi, a gdy specyfik nie okazał się trucizną, Druzus sam rozpoczął kurację. Okazała się zadziwiająco skuteczna. Kazał też jednemu ze sług odkryć tożsamość tajemniczego ofiarodawcy i cierpliwie czekał na wyniki śledztwa.
Zagadka wyjaśniła się pewnego poranka, gdy pakował swoje rzeczy przed powrotem do Rzymu. Sługa wywiedział się, że tajemniczy darczyńca pochodzi z plemienia Marsów i jest znaczną osobistością w tamtejszej hierarchii społecznej.
– Jak się nazywa? Chcę go poznać – rzucił szybko Druzus – napiszesz do niego list, że pragnę, aby zaszczycił mnie swoją obecnością w moim domu.
– Jego nazwisko brzmi Kwintus Popediusz Silo, domine – odparł sługa.
Druzus poczuł zimno rozchodzące się po całym ciele. Dziwne zimno, jakby powiew z podziemnego świata umarłych.
Są takie dni, kiedy człowiek potrafi wyczuć, że oto nadchodzą zmiany w jego życiu. I Druzus wyczuł je instynktownie. Wiedział, że dni, które nadejdą zaważą na jego losach, a ten człowiek, którego nazwisko właśnie usłyszał, zmieni wszystko.

Rozdział jedenasty. Manewry

Klaudia Marcella drgnęła.
Kilka przelatujących ptaków napełniło jej młode serce strachem. Znieruchomiała czując,że nie jest w stanie opuścić ukrycia. W głowie aż jej huczało od niespokojnych myśli. Chciała jak najszybciej znaleźć się w obozie, przy ojcu, w bezpiecznym schronieniu. Ale wiedziała,że kiedy tak się stanie, nie będzie mogła widywać Kwintusa Sertoriusza. Nie tak jakby chciała.
Ona i towarzyszący jej orszak ukrywali się w zielonym zagajniku, nieopodal głównej drogi. I czekali. Aż Sertoriusz wróci i wyruszą w dalszą drogę.
Niepokoiła się o niego, zwłaszcza, że oczekiwanie przedłużało się. A jeśli coś złego mu się przytrafiło?
Odgłos szybko przybliżających się kroków wyrwał Klaudię z zamyślenia. Przed nią zamajaczyła znajoma sylwetka Sertoriusza.
– Droga wolna – powiedział i w przelocie spojrzał na nią. Zawstydziła się tego spojrzenia i spuściła wzrok. Niewiele o nim wiedziała, spotkała go tylko raz w domu Mariusza w Rzymie, ale sprawiał wrażenie uczciwego i dobrego człowieka. Dobrego! Cokolwiek to słowo znaczyło w dzisiejszych czasach.
– Nigdzie nie ma śladu barbarzyńców. Ruszajmy. Przed zmrokiem staniemy w obozie.
Podał jej rękę i wprowadził do powozu, którym podróżowała. Ich oczy znów zetknęły się na chwilę.
Dziwne uczucia targały nim od kiedy zaczął eskortować dziewczynę, od momentu kiedy Gajusz Mariusz wyznaczył mu to zadanie.
– Pamiętaj,że chronisz córkę mojego sojusznika i przyjaciela – przypomniał mu Mariusz,gdy wyruszał w drogę. – Włos jej z głowy spaść nie może.
– Zadbam o bezpieczeństwo dostojnej Marcelli, nie martw się panie.
Sertoriusz sam nie wiedział dlaczego był tak podekscytowany tym spotkaniem. Widział Klaudię ledwie kilka razy w życiu, spotkał jeden jedyny raz, ale to wystarczyło, aby czarne oczy wyryły mu się w głęboko w pamięć. Zachodził w głowę czy to co odczuwał jest już miłością, czy tylko zwykłym zauroczeniem jedną z najpiękniejszych panien w Rzymie. Chciał, aby okazało się tym drugim. Czy mógłby porozmawiać z Klaudiuszem Marcellusem o jego córce, o jej przyszłości? U jego boku? A jeżeli tamten go wyśmieje, że mierzy zbyt wysoko?
Sertoriusz w całym zamieszaniu nawet nie pomyślał jaki może być powód przyjazdu dziewczyny do obozu. Ale to było nieważne. Liczyła się jej obecność, to,że przebywał w jej pobliżu.
Od momentu, gdy opuścił obóz myślał tylko o niej. O chwili, kiedy ją zobaczy. Dowódca eskorty zbliżył się do niego i zaraz po przedstawieniu się, zameldował:
– Podróż odbyła się spokojnie, przekazuję ci dostojną Klaudię Marcellę, panie. Jej ojciec i przyszły mąż pewnie się niecierpliwią.
Gdyby Sertoriusz usłyszał w tym momencie wybuch, nie byłby nawet w połowie tak ogłuszony.
– Przyszły mąż? – powtórzył pobladłymi ustami.
– Tak. Dostojny Lutacjusz Katulus. Dawno cię panie nie było w Rzymie, więc pewnie nie słyszałaś.
– Pewnie tak – wycharczał Sertoriusz. Poczuł, że coś tłucze się mu w piersi. Ucisk był nie do zniesienia.
Oficer powiedział coś jeszcze, ale Sertoriusz tego nie słyszał.
Przejął orszak jak przejmuje się bat do okładania osła. Nie zwrócił się nawet w stronę powozu, tak jakby ta radość, z którą czekał na ujrzenie dziewczyny, nigdy nie była jego udziałem. Jechali tak długo, dopiero podczas postoju ujrzał pasażerkę. Wysiadła chcąc zaczerpnąć świeżego powietrza. Wielkie czarne oczy popatrzyły na niego spod mocno naciągniętego na głowę kaptura eleganckiego płaszcza. Policzki zarumieniły się dość mocno.
– Bądź pozdrowiony Kwintusie Sertoriuszu- powitał go nieśmiały głos.
– Pomóc ci w czymś, pani? – zapytał bardziej z poczucia obowiązku niż rzeczywistej chęci.
– Nie, dziękuję. Nie spodziewałam się, że cię tu ujrzę, panie.
– Wypełniam rozkazy. Musimy jechać dalej.
Nie chciał rozmawiać dłużej niż to było konieczne, postanowił skrócić postój.
– Czy obraziłam cię, Kwintusie Sertoriuszu? – spytała przestraszona.
– Nie, oczywiście, że nie.
Podjął decyzję,że nie będzie rozmawiał z nią dłużej niż to konieczne. I wtedy jeden z jego zwiadowców namierzył grupę ludzi na głównej drodze. Klaudia Marcella poczuła dreszcz emocji. Sertoriusz postanowił ukryć orszak w pobliskim zagajniku, a sam w towarzystwie dwóch ludzi zamierzał sprawdzić zagrożenie. Na całe szczęście to nie byli barbarzyńcy.
Czekała na niego z obawą, ale i niecierpliwością. Gdy wrócił, powitała go tym swoim szczerym spojrzeniem, pod wpływem którego zaczął mięknąć. Chciał się przełamać, znaleźć właściwe słowa, ale nie bardzo wiedział co ma jej rzec. To było bezcelowe. Nie mógł wystąpić przeciwko ustaleniom jej ojca, a zapewne też i Mariusza. Przymierze z Katulusem, które tak wiele zmieniłoby w Rzymie! Dziewczyna nie była niczemu winna, jej małżeństwo tak jak wiele innych małżeństw w Rzymie było zaaranżowane.
W dalszej drodze postanowił unikać kontaktu z Marcellą. Chociaż często czuł na sobie spojrzenie zza zasłon powozu. Nie reagował. Trudno, dziewczyna miała zostać żoną innego. Dziś, chcąc znaleźć żonę w Rzymie trzeba było działać szybko. Niektórzy senatorowie żartowali sobie, że trzeba było ją zamówić już w kołysce. Wszystkim rządzili ojcowie, bracia i ich sojusznicy.
Przed budynek, w którym stacjonował Marcellus, wyszła jego służba. Sertoriusz odsunął zasłony powozu i podał rękę Klaudii Marcelli. Jej delikatna, ciepła dłoń znalazła się przez chwilę na jego dłoni.
– Jesteś na mnie zły, panie? – usłyszał jej ledwo dosłyszalny szept.
– Nie… jak mogłaś tak pomyśleć, pani… ja życzę ci szczęścia. Tobie i dostojnemu Katulusowi. – Przez moment rzucił okiem na jej młodą twarz, na ściągnięte usta i zaszklone oczy, które z trudem powstrzymywały łzy. I zrobiło mu się jej żal. Potraktował ją stanowczo zbyt ostro. A teraz patrzył tylko za nią, jak odchodziła lekko pochylona.
We wnętrzu obszernego budynku, Marcellus ucałował ją na powitanie.
– Jaką podróż miałaś moje dziecko? – zapytał Gajusz Mariusz, który również oczekiwał jej przyjazdu.
– Dziękuję, dobrą.
– Wygląda jeszcze piękniej niż ostatnio – zauważył ojciec, gdy tylko wyszła do przeznaczonych dla niej komnat.
– Nie przyrzekałeś jej nikomu, prawda? -zapytał Mariusz.
– Nie, oczywiście ty decydujesz o jej losie. Dlaczego pytasz?
– Bo, gdy kazałem Sertoriuszowi ją eskortować ogarnął go … niezwykły entuzjazm.
Marcellus rozpromienił się.
– Niewielu jest mężczyzn, którzy mogą się jej oprzeć. To pewnie dlatego.
Gdy Klaudia znalazła się w pokojach przeznaczonych tylko dla niej, maska z niej opadła. A z czarnych oczu potoczyły się łzy, których nie mogła opanować nawet najbardziej zaufana niewolnica.
– Nie chcę być żoną dostojnego Katulusa – szeptała przez łzy.
– Cicho, dziecko, cicho – mówiła jej piastunka, tuląc ją do siebie.
Ale Marcella długo nie mogła się uspokoić.

Wieczorem Mariusz kazał przygotować u siebie wieczerzę.
Katulus zjawił się łaskawie w otoczeniu swoich ludzi. Rozmowa, pomimo wysiłków obu stron, nie kleiła się, więc Mariusz postanowił przejść do konkretnych ustaleń. Kazał napełnić gościom kielichy.
– To moje najlepsze wino, z moich własnych winnic.
Ludzie Katulusa wymienili spojrzenia. Lucjusz Krassus i Kwintus Hortensjusz posiadali o niebo lepsze wina, które sławne były w całej republice.
– Pokażesz nam syryjską kapłankę? – wyrwało się jednemu z towarzyszy Katulusa.
– Podobno wszędzie ją zabierasz. Jest dla ciebie niczym talizman.
– Marta posiada prawdziwy dar od bogów- stwierdził niezrażony złośliwościami Mariusz. – Wielu nie wierzyło w jej słowa, i wielu się pomyliło.
Starał się nie zwracać uwagi na porozumiewawcze mrugnięcia.
– Chcę ci pomóc Lutacjuszu – oznajmił Mariusz po wieczerzy tonem tak dobrotliwym i protekcjonalnym, ze większość jego gości aż zatrzęsła się z wściekłości. Wszyscy popatrzyli na Katulusa, ale ten był wyjątkowo opanowany.
– Będę rekomendował w senacie przedłużenie twojego dowództwa nad armią.
Katulus przełknął ślinę i poprosił o rozmowę w cztery oczy. Mariusz skinął głową z aprobatą i rzucił prędkie spojrzenie Marcellusowi. Tamten odczytał jego myśli i wyszedł wraz z innymi.
– I czego pragniesz w zamian? -kontynuował Katulus, gdy zostali sami.
– Twojej przyjaźni. Ona nieco stopniała ostatnio, prawda?
Mięsień na twarzy Katulusa drgnął nerwowo.
– Doskonale wiesz o czym mówię. A przecież byliśmy kolegami na urzędzie. To zobowiązywało do współpracy, a ty zawiodłeś moje zaufanie, przyjacielu, pomimo okazanej pomocy przy wyborach.
Lutacjusz pobladł mocno po tych słowach. Czego innego mógł się spodziewać? Zrozumiał bezbłędnie,że Mariusz w zamian za pomoc przy wyborach, prędzej czy później zażąda spłaty długu. Jaką ofiarę miał teraz ponieść?
– Ja nie chcę niczego wypominać – ciągnął spokojnie konsul -Chcę zacząć wszystko od nowa. Zamknę usta tym ludziom w Rzymie, którzy chcą cię pociągnąć do odpowiedzialności, za to co się stało w tamtym obozie.
Katulus tym razem się zaczerwienił. Ale zaraz sam przeszedł do ataku :
– Zmieniasz układ sił, ponieważ szykujesz się do starcia z Metellusem, prawda? A ja i część senatorów mamy zachować… zdrowy dystans, tak?
– Wysuwasz daleko idące wnioski.
– Bo przyglądam się twemu otoczeniu, np. Saturninusowi.
– Przeceniacie jego możliwości.
– Czyżby? To niebezpieczny człowiek.
– Tylko dla wrogów, nigdy dla przyjaciół.
Zapadło niezręczne milczenie, wreszcie Mariusz podjął watek.
– My będziemy przyjaciółmi – podkreślił każde słowo – i skoro już mowa o zacieśnianiu więzów,szkoda, że nie znalazłeś czasu na poślubienie narzeczonej. Marcellus poczuł się dotknięty.
Katulus milczał wymownie.
– Ale wszystko można nadrobić – kontynuował niezrażony Mariusz – Klaudia Marcella przyjechała właśnie do ojca, więc nic nie stoi na przeszkodzie, abyś pojął ją za żonę.
– Tu, w tym obozie? – zdumiał się niepomiernie Lutacjusz.
– A dlaczego nie? Nie martw się przygotowaniami, ja się wszystkim zajmę. Potraktuj to jako prezent ślubny ode mnie.
Katulus wciąż zdumiony wpatrywał się w niego, ale nic nie mówił.
– O zdaje się, że Marcellus i jego córka już tu są. Wejdźcie, proszę – podniósł się na ich widok.
Lutacjusz wstał ciężko.
– Dawno nie widziałeś Klaudii Marcelli. Chodź, moje dziecko – Mariusz delikatnie, ale stanowczo popchnął dziewczynę do przodu. Ta zerknęła niepewnie na ojca i skłoniła się przed Katulusem.
– Bądź pozdrowiony, dostojny Kwintusie Lutacjuszu.- rzekła cicho.
Katulus przyjrzał się uważniej dziewczynie. Przez ostatnie miesiące szukał wymówek, żeby jej nie poślubić. Teraz stała przed nim, płocha i delikatna niczym róża, najświeższy pąk kwiatu z ogrodu Junony, gdy ta objeżdża swe włości. Uroda dziewczyny mogła oszołomić każdego. Katulus nieuchronnie zbliżał się do lat pięćdziesięciu i starał się wyrzucić z pamięci młode dziewczęta. Po rozstaniu z Serwilią nie pragnął nowej żony. Ale oto stała przed nim szesnastoletnia dziewczyna u progu swego życia.
– Chyba przyznasz Katulusie, że urodzie Klaudii Marcelli mało która kobieta dorównuje.
– W istocie – odparł zapytany nie spuszczając oka z dziewczyny. – Bogowie obdarzyli twoją córkę wielką urodą, Marcellusie.
Klaudiusz napiął się niczym dumny paw.
– Klaudia Marcella obiecała dotrzymać nam towarzystwa- Mariusz wskazał ręką sąsiedni pokój. Puścił przodem Katulusa, który podał rękę dziewczynie i razem udali się we wskazanym kierunku.
– Widzisz, mówiłem ci. Tylko ślepiec mógłby pozostać obojętnym na wdzięki mojej córki – szepnął Marcellus do ucha Mariusza, gdy zostali sami – Chociaż żal mi wysługiwać się własnym dzieckiem, aby zmiękczyć starego osła.
– Ważne jest zakończenie, a nie środki jakie dobiera się po drodze do celu – sentencjonalnie stwierdził Mariusz i dodał po chwili – nie martw się, gdy Katulus nie będzie nam już potrzebny, Klaudia rozwiedzie się z nim.
I nim osłupiały Marcellus wykrztusił z siebie słowo, ojciec narodu ruszył w ślad za tamtą parą.

Posępne myśli nie opuszczały Lucjusza Korneliusza.
Przyjazd Klaudii Marcelli, który miał wzmocnić sojusz Mariusza z Katulusem, był mu nie na rękę. Złośliwie powtarzał,że Mariusz powinien do obozu sprowadzić jeszcze żonę i święte dziewice Westy, ale z każdym dniem było mu coraz mniej do śmiechu. Zastanawiał się nad rozmową z Katulusem, ale nie nadarzała się stosowna okazja. Dowiedział się jednak wielu interesujących rzeczy. Dyscyplina w legionach Kwintusa Lutacjusza nie poprawiła się ani trochę od czasu potyczki z Cymbrami. Było nawet gorzej. Dezerterowano masowo, a oficerowie częściej zaglądali do pucharów z winem i nie zawracali sobie głowy krnąbrnymi żołnierzami. Nikt nie myślał poważnie o walce z Cymbrami. Nikt też nie traktował poważnie dowódcy.
– Mariusz powinien zostać jedynym wodzem- stwierdził jeden z centurionów, którego Korneliusz poczęstował swoim winem. Po kilku wychylonych pucharach stal się niezwykle rozmowny.
– Katulus to nie dowódca. Uciekał z tamtego obozu szybciej niż my. On nadaje się do pierdzenia w stołek i opowiadania bajek senatorom.
– Tak uważasz? – zapytał z zastanowieniem Korneliusz i podsunął mu więcej wina.
– Wszyscy tak uważają- wymamrotał żołnierz i zwalił się pod stół.
Korneliusza ucieszyły te wieści, chociaż wcale nie zaskoczyły. Przemyślał jak najlepiej je wykorzystać i po krótkim wahaniu, postanowił przejść do czynów.

Katulus ze zdumieniem przyjął nieoczekiwanego gościa. Od chwili, gdy zapowiedziano przybycie Lucjusza Korneliusza, mógł się spodziewać dosłownie wszystkiego. Wiedział,że jego gość zjawia się tylko wtedy, gdy czegoś usilnie pragnie. I rzadko bywa bezinteresowny. Nauczył się tego w czasach, gdy żyła Julia, jego przyrodnia siostra, która przez krótki okres była żoną Korneliusza. Sulla wszedł do środka rozglądając się ciekawie po wnętrzu.
– Cóż cię do mnie sprowadza trybunie? – zapytał bez wstępów Katulus, chcąc, aby ta nieprzyjemna rozmowa zakończyła się jak najszybciej.
– Twoje dobre imię.
Katulus obejrzał się prędko na swoich niewolników, którzy wyścielali miękkimi suknami siedzenie dla swego pana.
– Mów proszę jaśniej – zażądał niechętnie.
– Mam mówić przy nich? – Korneliusz wskazał ruchem głowy niewolników. Katulus stanął niezdecydowany, ale odprawił wszystkich, z wyjątkiem jednego, najbardziej zaufanego. Nieco zawstydzony patrzył za nimi jak wynosili nowe szaty, olejki z wonnościami i perfumy. Odkąd postanowił poślubić Klaudię Marcellę, zaczął na nowo o siebie dbać. Sprowadził wykwalifikowanych perfumiarzy, którzy tworzyli dla niego nowe zapachy.
Lucjusz Korneliusz, chociaż rozbawiony w duchu, zachował powagę.
– Co miałeś na myśli mówiąc o moim dobrym imieniu? – zapytał Katulus, a jego głos stał się ostrzejszy.
Korneliusz obszedł dookoła równy rząd oliwnych lampek i przesunął dłonią nad ich płomieniem.
– Jestem twoim przyjacielem, Kwintusie Lutacjuszu.
– Powiadają,że jesteś tylko przyjacielem samego siebie.
Korneliusz zaśmiał się krótko.
– Byliśmy rodziną…
– Sam powiedziałeś,że to lepiej, iż Julia umarła i nie łączą nas dawne więzi. – powiedział Katulus z nieukrywanym bólem. Wspomnienie Julii, jego delikatnej, kruchej siostry zawsze napawała go dziwną zadumą.
– W żyłach moich dzieci płynie też twoja krew Katulusie – podkreślił Korneliusz – Moja córka i syn chcieliby częściej widywać wuja. Zawsze będą nas łączyć więzy krwi. Dziesiątki sojuszy tego nie zmieni.
Katulus milczał. Wiedział doskonale co chytry lis miał na myśli. Gotów był posłużyć się własnym dziećmi, dziećmi Julii, żeby osiągnąć cel.
– Ponieważ jesteśmy rodziną, nie mogę pozwolić, aby twoja reputacja wystawiona był na szwank. Nie muszę mówić jak wygląda sytuacja w twoich legionach, o powszechnym pijaństwie, masowych ucieczkach czy rozbojach. Sam wiesz najlepiej. Przed rozprawą z Cymbrami może dojść do takiej samej sytuacji jak wtedy w Alpach. A wtedy Kwintusie Lutacjuszu, sam włożysz oręż w ręce swoich przeciwników. Nie muszę mówić komu to jest na rękę.
– Dlaczego mi o tym wszystkim opowiadasz? – zapytał ponuro Katulus.
– Sam nie dasz sobie rady. Głupi dowódca doprowadzi do zupełnej ruiny swoje wojsko, mądry poszuka pomocy. W rękach kompetentnego oficera twoje wojsko można szybko zdyscyplinować.
– Mam legatów – bąknął Katulus.
– Wiem,że masz. Ale oni dawno zawiedli. Sojusze zobowiązują, ale musisz poszukać kogoś innego. Jeżeli tego nie uczynisz, zgaśniesz w cieniu Mariusza, a on uczyni wszystko, aby cię doprowadzić do ruiny.
Katulus walczył ze sobą przez chwilę.
– Cóż proponujesz? – zapytał chłodno.
– Zaprowadzę porządek w twojej armii … w zamian …
– W zamian? – podchwycił Lutacjusz.
– W zamian za stanowisko legata. Byłbym nim już dawno, gdyby Mariusz nie utrudniał mi kariery. Wiesz to równie dobrze jak wszyscy.
Katulus na chłodno analizował wszystkie za i przeciw.
– Jesteś pewien,że poradzisz sobie z legionami? – zapytał, ale wyraz twarzy Korneliusza sprawił,że nie potrzebował odpowiedzi.
– Daj mi wolną rękę, a wkrótce twoja armia będzie równie zdyscyplinowana jak armia Mariusza, a może nawet bardziej.
– Będę musiał przekonać Senat…
– Wierzę,że z tym sobie poradzisz. A.. i będę potrzebne pieniądze na nowe zaciągi..
– Nie chcę na tym stracić.
– I nie stracisz.
Katulus wiedział,że sieje wiatr. I że zbierze burzę. Ale nie mógł postąpić inaczej. Lucjusz Korneliusz był mu potrzebny bardziej niż ktokolwiek inny.
– Jeżeli zostanę upoważniony, wyjadę jutro rano rekrutować nowe oddziały – zapowiedział ten ostatni.
Katulus zatrzymał go, gdy odchodził słowami:
– Proszę cię o jedno, Lucjuszu Korneliuszu: nie zawiedź mnie!
– Ja nigdy nie zawodzę – padła odpowiedź.

Rozdział dwunasty. Bitwa pod Vercellae

Chorągwie zatrzepotały na wietrze. Delikatna letnia bryza poruszała je lekko.
Lugiusz zmrużył oczy.
Przed nim, aż po same podium, po obu stronach wąskiej ścieżki, ciągnął się szpaler rzymskich żołnierzy. Żaden z nich się nie poruszał.
Lugiusz przyglądał się tym nieruchomym, przypominającym zastygłe posągi, ludziom. Prowadzony przez przewodnika, ruszył do przodu. Powoli zbliżał się do podium, obserwując mijanych pod drodze żołnierzy, oficerów i połyskujące w słońcu symbole wielkiej republiki.
Na podium ustawiono krzesło kurulne, na którym zasiadł konsul Gajusz Mariusz. Po jego bokach stanęli legaci, doradcy i wreszcie sam Katulus, obrażony brakiem krzesła dla niego. Mariusz przyzwyczaił go do tego typu zachowań, spodziewał się tego afrontu. Ale ciekawość spotkania najlepszych wojowników Bojoryksa wzięła górę nad zranioną dumą. I znalazł się na podium, ledwie zwracając uwagę na byłego kolegę na urzędzie.
Decyzja Katulusa o wyborze nowego legata rozwścieczyła Mariusza. Sam chciał obsadzić to stanowisko, najchętniej kimś lojalnym wobec siebie. Rozważał kandydaturę Sertoriusza.
Nagły awans Lucjusza Korneliusza spowodował kolejne tarcia między nim a Katulusem. A już mogło się wydawać, że małżeństwo tego ostatniego z Klaudią Marcellą, wzmocniło wieź między dowódcami. Ślub się odbył, lecz Mariusz był przekonany, że Katulus knuje za jego plecami i umyślnie nie kazał postawić drugiego krzesła. Z satysfakcją obserwował byłego kolegę, gdy twarz tego ostatniego czerwieniła się i bledła z skrywanej pasji. ” Uważaj w co grasz, Katulusie”, myślał złowieszczo, ale te rozmyślania przerwało pojawienie się delegacji Cymbrów. Lugiusz, jeden z wodzów Bojoryksa, przewodził tej grupie.
Stanęli oni w pewnej odległości od podium, na którym znajdowali się wodzowie. Chłonęli te rzymskie twarze, butne i pewne swego, tak różne od nich samych. Lugiusz usłyszał kiedyś od pewnej kapłanki, że prawdę o człowieku można wyczytać z rysów jego twarzy. Wpatrywał się teraz w surowe oblicze Mariusza, ale niczego nie mógł się o nim dowiedzieć.
– Szukamy naszych braci Teutonów – tłumacz prędko przełożył słowa Lugiusza – Gdy ich odnajdziemy, weźmiemy sobie żyzną ziemię pod uprawę i osiedlimy się tutaj.
Mariusz zmarszczył brwi. Cymbrowie zaczynali go nużyć, to przez nich musiał zrezygnować z odbycia triumfu w Rzymie i wrócić, aby wesprzeć Katulusa.
Na jego obliczu pojawił się kpiący uśmiech.
– „Zostawcie waszych braci w spokoju” – powiedział donośnym, pozbawionym emocji głosem. – „Oni już dostali swoją ziemię. Będą w niej mieszkać na wieki. Otrzymali ją od nas” – dodał z cieniem dumy.
Lugiusz popatrzył mu głęboko w oczy. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie do końca zrozumiał sens tych słów. Jaką ziemię?, skoro jego zwiadowcy donosili mu,że Teutoni i Ambroni zza rzeki, przepadli gdzieś bez wieści.
– O jakiej ziemi mówisz wodzu?- zapytał łamaną łaciną, której zdążył się trochę nauczyć.
Mariusz zniecierpliwił się. Skinął ręką na jednego ze swoich ludzi. Nie czekali długo, po chwili przyprowadzono człowieka skutego kajdanami. Lugiusz długo musiał się przyglądać, zanim w tej plątaninie łachmanów i gęstwinie pozlepianych włosów i brody, rozpoznał wodza Teutoboda.
Gdy to się stało, wydał z siebie okrzyk i postąpił do przodu. Rzymscy strażnicy dobyli miecze i zwrócili je w jego stronę. Lugiusz zatrzymał się ciężko dysząc. Przypominał ranne zwierzę, które zaraz rzuci się na swego przeciwnika. Mariusz poruszył się na krześle nerwowo. Katulus uspokoił strażników gestem.
– Pamiętajcie,że to wysłannik Bojoryksa. Barbarzyńca, ale nie wypada, by pozbawić go życia w trakcie rozmów. Schowajcie miecze, a ty człowieku, uspokój się, jeśli chcesz żyw opuścić ten obóz.
Tłumacz błyskawicznie przekazał te słowa.
Lugiusz wciąż dyszał, ale jego oddech stopniowo się uspokajał. Wpatrywał się z mieszanką rozpaczy i wściekłości w Teutoboda, chociaż ten stał ze spuszczoną głową. Opanował się jednak i zwrócił do Mariusza.
– Pokonaliśmy was już kilkakrotnie. Możemy pokonać jeszcze raz. Zastanówcie się lepiej, czy nie spełnić naszych żądań. – Mówił innym tonem niż dotychczas. Po tym co zobaczył tutaj, nie miał ochoty na rozmowy, pragnął rzymskiej krwi. Zebrani najwidoczniej wyczuli tę zmianę, bo też nie kwapili się do rokowań.
– Chcę go wykupić, mam w posiadaniu waszych ludzi.
Mariusz pokiwał przecząco głową, zanim Katulus miał szansę zareagować. Lugiusz przełknął ślinę. To z takim człowiekiem miał do czynienia.
– Niech bogowie mają cię w swojej opiece – powiedział cicho do wodza Teutonów, gdy zamierzał odejść. Zmęczone i nieobecne oczy Teutoboda rozbłysły nagle żywym światłem.
– Morrigan – wyszeptał spękanymi wargami.
Wyraz twarzy Lugiusza zmienił się natychmiast.
Skinął głową, jakby sens tych słów właśnie do niego dotarł i odszedł prędko, nim ktokolwiek go zatrzymał. Nie patrzył już na Mariusza. Prosił swoich bogów, żeby dali mu szybką śmierć w trakcie bitwy, żeby nie skończył tak poniżony jak Teutobod. Wszystko byle nie taki los.
– Co on powiedział? -Mariusz zapytał tłumacza, gdy zabrano wodza Teutonów.
– Wzywał imienia jakiegoś bóstwa – odparł zapytany.
– Jakiego?
Rzymianin rozłożył bezradnie ręce. Najwidoczniej to przekraczało jego wiedzę.
– To imię bogini zemsty. Pani wojny i demonów. – usłyszeli głos Marty. Zjawiła się bezszelestnie niczym duch i stanęła za krzesłem Mariusza. – Teutobod wezwał Cymbrów do pomszczenia swego ludu. Niech Morrigan sieje śmierć i chaos.
Mariusz uśmiechnął się na widok swojej syryjskiej kapłanki.
– Jeżeli chcą zemsty, to ją dostaną – stwierdził dobitnie.

– O świcie wszyscy mają być gotowi! – zakomenderował Mariusz gromkim głosem.
Centurion Marek ocknął się na dźwięk tych słów. I westchnął z ulgą.
Marek, ocalały od pewnej śmierci, ten, który przeżył oblężenie castrum przez Cymbrów, teraz stał w rogu namiotu dowódcy, nie mogąc uwierzyć, gdzie się znajduje.
Jego życie zostało mu podarowane na nowo, po raz drugi. Było to uczucie, niepodobne do żadnego innego. Jeszcze czuł osłabienie, jeszcze bolały go odniesione rany, ale odzyskał własne życie. Patrzył na głównego wodza, słuchał jego rozkazów. I wiedział, że jest na nowo gotowy do walki. Do starcia z Cymbrami. Nie tylko on.
Wszyscy czekali na nieuchronną konfrontację. Co prawda obie strony spotykały się na rokowaniach kilkakrotnie, ale każdy czuł, że dalsze rozmowy są bezcelowe. Cymbrowie byli przekonani, że mogą pokonać Rzymian,że powinni pomścić swych braci i zająć ziemie, które rozpościerały się przed nimi jak okiem sięgnąć.
Stojący nieopodal naczelnego wodza Katulus był wyraźnie zasępiony. Jego myśli zaprzątało coś zgoła innego. Otrzymał smutną wiadomość z Rzymu. Marek Emiliusz Skaurus, jego młody legat, który zdezerterował w Alpach, popełnił samobójstwo. Udał się do Rzymu, chcąc prosić ojca o wybaczenie, ale ten nie chciał się z nim spotkać i pozbawił go tytułu syna. Zrozpaczony chłopak odebrał sobie życie.
” Republika żąda coraz więcej ofiar od swoich dzieci” pomyślał z żalem Katulus. Szczerze opłakiwał i los młodego chłopaka i jego ojca, który stracił jedynego potomka.
– Legiony Katulusa w środku, afrykańskie legiony po bokach, na skrzydłach sojusznicy– ciągnął dalej Mariusz – Jazda pod dowództwem … – tu przerwał na chwilę, jakby te słowa z trudem miały mu przejść przez gardło – Jazdę poprowadzi legat Korneliusz Sulla – dokończył prędko.
Stojący w rogu namiotu Lucjusz Korneliusz podniósł głowę i przesłał Mariuszowi jeden ze swoich najpiękniejszych uśmiechów. Ten odwrócił się ze złością, nie zwracając uwagi na porozumiewawcze mrugnięcia pomiędzy Sullą i kilkoma innymi oficerami.
Gdy narada dobiegła końca, Kwintus Sertoriusz odnalazł centuriona Marka. Wyszli szybko z namiotu i od razu utonęli w letnim skwarze.
– I jak stary druhu, damy im radę? – zapytał Sertoriusz.
– Nie będzie łatwo, nigdy wcześniej nie widziałem takiej zaciekłości u walczących. Wciąż się zastanawiam, jak to się stało, że żyję. -Marek zamyślił się – Ale wierzę, że nam się uda. Że zwyciężymy – dodał po chwili.
– Chcę mieć cię przy sobie. Poprosiłem o twoje przeniesienie. Zgadzasz się?
Marek zaniemówił. Już dawno chciał znowu znaleźć się pod rozkazami Sertoriusza, a ten najwidoczniej odczytał jego myśli. Głęboko wzruszony, kiwnął głową potakująco.
Szli przez chwilę w milczeniu, aż znaleźli się wśród legionistów, ocalałych z rzezi castrum nad rzeką Natizo.
– Kwintus Sertoriusz! Niech żyje Sertoriusz!- rozległy się okrzyki.
Żołnierze patrzyli na niego z dumą, dla nich był uosobieniem odwagi i honoru, uosobieniem Republiki.
Skandowanie dobiegło do uszu Mariusza, który nieco zdziwiony, chciwie wsłuchał się w te okrzyki.
Nie zauważył sylwetki Lucjusza Korneliusza, obserwującego tę scenę w milczeniu. Mariusz stał tak dobrą chwilę, niezdecydowany jak zareagować, wreszcie zniknął w towarzystwie adiutanta we wnętrzu namiotu.

Lucjusz Korneliusz uśmiechnął się lekko i mruknął do siebie:
– Nic tak nie wzbudza strachu starego lwa, jak lęk przed młodszym osobnikiem.
– Co mówisz, panie? -zapytał stojący za nim niewolnik.
– Że jesteś głupi – odrzekł spokojnie Korneliusz i pospieszył do namiotu wodza. Przebywała tam osoba, z którą już dawno chciał się zobaczyć. Wykorzystał zamieszanie, że Mariusz jest zajęty innymi oficerami i wszedł do środka. Stanął przy wejściu i rozejrzał się bystro po wnętrzu. Dostrzegł Martę przeglądającą korespondencję z Rzymu. „Zupełnie jakby to ona dowodziła” pomyślał z ironią. Przyglądał się jej długim, kruczoczarnym włosom opadającym w miękkich falach aż do pasa, zgrabnej sylwetce, którą skrywała delikatna i zwiewna suknia.
Przybliżał się do niej tak, aby nie wzbudzić hałasu. Dziewczyna bardziej wyczuła niż zauważyła jego obecność. Odwróciła się gwałtownie.
– Czytasz listy Mariusza? – zapytał kpiąco, mrużąc oczy- Czy teraz zostałaś sekretarzem wodza, Marto? Przepraszam, dostojna Marto. Polubiłaś tytuły?
Dziewczyna z poważną miną odłożyła pergamin.
– Nie będę się tłumaczyć – odrzekła pewnym głosem -Ty, panie, lubisz tytuły znacznie bardziej niż ja. Czyż nie mam racji, dostojny legacie? Na tym tytule nie poprzestaniesz.
– Jesteś wróżbitką, powiedz mi, jaka przyszłość mnie czeka?Świetlana jak Mariusza? Czy i mnie wywróżysz siedem konsulatów?
Marta westchnęła, a Korneliusz ciągnął dalej:
– On nie może przeboleć, że pomimo jego sprzeciwów, zostałem legatem. Nigdy nie daruje tego Katulusowi. Co jeszcze wywróżyłaś mu, że jak tupnie nogą, to świat będzie taki jak sobie wymarzył?
Marta zniecierpliwiła się.
– Czego chcesz? Bo nie przyszedłeś tutaj skarżyć się na Mariusza?- rzuciła z niechęcią.
– Harda jesteś – stwierdził Korneliusz. – Lubię harde kobiety.
Ruszył w jej stronę, a Marta zaczęła cofać się do tyłu. Pod wpływem jego wzroku, bezczelnego i wyzywającego, zaczęła tracić zwykłą pewność siebie.
– Dlaczego taka kobieta jak ty – wyszeptał miękkim głosem- sprzyja komuś takiemu jak on? Mogłaś wybrać dużo lepiej…
– Mogłam wybrać ciebie, panie? – zapytała, siląc się, aby jej głos zabrzmiał mocno i dobitnie. Znieruchomiała pod wpływem nagłego dotyku jego ręki. Przesunął dłonią wzdłuż jej szyi.
– Jesteś piękna… – rzekł w zamyśleniu. Poczuła drętwienie na całym ciele.
– …i inteligentna. Mogłabyś osiągnąć dużo więcej niż być zabawką tego człowieka…
– I ty chciałbyś mi w tym pomóc?- spytała kpiąco.
Korneliusz, nim zdołała go powstrzymać, przyciągnął ją do siebie jednym zwinnym ruchem. Próbowała złapać oddech, ale nie mogła. Pocałował ją tak nagle. Niezwykła siła zawróciła jej w głowie. Próbowała się jej oprzeć,wyrwać z tego uścisku.
Niespodziewanie to on ją puścił i odepchnął .
– Zastanów się Marto nad tym co widzisz w swoich wizjach.
– Moje wizje należą tylko do mnie – wykrzyknęła z pasją.
– Nie… jeśli mówimy o przyszłości republiki.
Oboje wymienili się spojrzeniami, jak ludzie, którzy muszą się ze sobą zmierzyć.
– Nie przeszkadzam? – Kwintus Sertoriusz niepostrzeżenie wsunął się do namiotu.
– Drogi Kwintusie – Korneliusz westchnął – Ty nigdy nie przeszkadzasz. Z tego co widzę, ratowanie pięknej Marty należy do twoich nowych obowiązków.
Sertoriusz obrzucił ich bystrym spojrzeniem, ale nic nie odpowiedział.
– Zostawię was zatem samych – Lucjusz Korneliusz uśmiechnął się chytrze i opuścił namiot.
– Czy ten człowiek obraził cię, pani ? – zapytał Sertoriusz po wyjściu tamtego.
– Nie mówmy o nim – dziewczyna opanowała się. Starała się wymazać z pamięci zachowanie tamtego człowieka. – Nie miałam okazji ci podziękować, panie, za wszystko co dla mnie uczyniłeś. Jak mogę się odwdzięczyć?
Kwintus uśmiechnął się blado. Chciał ją zapytać o jej wizje, o drogę, jaką powinien wybrać, ale nagle zabrakło mu odwagi. To takie dziwne! Nie bał się życia pośród barbarzyńskich plemion, nie odczuwał strachu, gdy stawał naprzeciw dzikich wojowników, a teraz lękał się tego co może przynieść przyszłość. Jeszcze przed wejściem do tego namiotu, wyobrażał sobie o co zapyta syryjską kapłankę. Ale teraz czuł zamęt w głowie, teraz gdy miał pytać bogów o swój los.
– Cieszę się, że widzę cię bezpieczną i w dobrym zdrowiu, pani. Ta świadomość mi wystarczy – dodał krótko.
Marta podeszła do niego bliżej. Ujęła jego dłoń, chcąc przyciągnąć ją do siebie. Dostrzegł ten gest i cofnął rękę.
– W przeciwieństwie do Lucjusz Korneliusza nie nawykłem brać tego co nie moje – oznajmił stanowczo.
Zatonęła w sile tego głosu. Mogłaby słuchać go godzinami. Sertoriusz podobał się jak żaden inny mężczyzna. Przez jedną, niezwykłą chwilę zanurzyła się w głębi jego oczu. I nagle poczuła, jak przebiega przez nią zimny dreszcz. Tak bardzo przeraziła się tego, co w nich wyczytała, że aż jęknęła. Nie był jej przeznaczony.
Jego droga był inna … trudniejsza od dróg wszystkich znanych jej osób. Jej twarz wykrzywiła się z cierpienia, Sertoriusz zmieszał się, wiedział przecież,z kim ma do czynienia. Chociaż inni kpili z jej przepowiedni, zamarł na chwilę w bezruchu. „Zobaczyła coś złego” pomyślał i poczuł nieznane zimno. Marta widząc jego zmieszanie i niepewny wyraz twarzy, spróbowała się opanować.
– Wybacz, panie… nie chciałam nic złego. Jeśli cię obraziłam…
Mogła powiedzieć mu kłamstwo. Tak, przecież mogła go okłamać, oszukiwanie innych w czasie rytuałów wróżebnych przychodziło jej z łatwością. Ale tym razem poczuła,że on nie uwierzy.
Niespodziewanie to Sertoriusz wybawił ją z kłopotu.
– Nie wierzę w wizje, nawet gdyby sama Pytia Delficka do mnie przemówiła.
Pożegnał się spiesznie i wyszedł. Nie chciała go zatrzymywać. Prawda, którą poznała, była najczarniejszą ze wszystkich prawd, które zostały jej objawione w życiu.

Tarcze rzymskich legionistów lśniły w blasku słonecznego światła.
Rzymianie nie spieszyli się z atakiem. Przyglądali się spokojnie jak nieprzejednany żar bezlitośnie niszczy przeciwnika. Cymbrowie zajęli złe pozycje, słońce raziło ich w oczy. Niektórzy wojownicy nie wytrzymywali spiekoty i mdleli z wycieńczenia. Inni też słaniali się na nogach.
Obie armie stały naprzeciw siebie dosyć długo. Żadna ze stron nie chciała atakować. Tak jakby wszyscy bali się tego kolejnego rozdziału, który miała napisać Historia. Wreszcie Cymbrowie ruszyli do przodu. Ich kroki zadudniły głośno. Ziemia zadrżała pod ich stopami. Parli do przodu, gotowi na swój los.
I wtedy stała się rzecz dziwna. Kroki barbarzyńców wznieciły kurz i pył, które zaczęły się unosić w powietrzu. Rzymianie przyglądali się temu z niepokojem, bo szary tuman wypełnił przestrzeń przed nimi. Słyszeli nadciągającego wroga, ale go nie widzieli. Niektórzy oblizywali nerwowo popękane wargi, nad innymi wzięły górę potrzeby fizjologiczne. Ich dowódcy próbowali zagrzewać ich do walki, ale tam, w tej poszarzałej poświacie czaił się wróg, którego nie mogli dostrzec.
A nic tak nie podsyca ludzkiego strachu jak nieznany wróg. Te dudniące kroki wypełniły ich umysły najstraszliwszymi domysłami i wizjami.

Stojący w pierwszym szeregu, wśród swoich ludzi, Kwintus Sertoriusz wytężył wzrok. Ale podobnie jak inni, niczego nie mógł dostrzec. Słyszał tylko głuche dudnienie. Wróg nadciągał, to pewne, ale z której strony? Wytężył wszystkie zmysły i wydał rozkaz ataku.
Trębacze zagrali sygnał. Powoli ruszyli do przodu, otuleni przez szarą poświatę. „Czy tak czuł się Eneasz, kiedy bogowie przerwali jego pojedynek z Menelaosem?” pomyślał w duchu Sertoriusz. Próbował zmusić ciało i myśli do dyscypliny, której był nauczony.
Tumany kurzu zaczęły się przerzedzać. Usłyszeli pierwsze okrzyki walki, dochodzące jakby z lewej strony. Najpierw pojedyncze, później zrozumieli, że barbarzyńcy zwarli się w walce z Rzymianami. Kurz wreszcie opadł. Po pierwszym wrażeniu, które wydało mu się mylne, Sertoriusz zyskał pewność. Przed nim nie było Cymbrów! Jego oddział rozminął się z przeciwnikiem!

Gajusz Mariusz pobladł.
Najchętniej chciałby się znaleźć daleko od Katulusa, lecz ten podjechał na swoim rumaku i zrównał się z nim. Bitwa wymykała się spod kontroli. Obserwowali tuman kurzu z rosnącym niepokojem. Z tej odległości już wiedzieli, że część ich ludzi uderzy w próżnię. Ale nic nie mogli zrobić. Na nic plany i ustawienia, na nic cała strategia. Żołnierze pogubią się w tej piekielnej kurzawie!
Tysiące myśli kłębiło się w głowie Mariusza, gdy Marta dotknęła jego ramienia.
– Nie lękaj się – wyszeptała – Bogowie są dziś z tobą. I pewien człowiek, który wszystko zmieni.
Spojrzał na nią zatroskany, ale siła emanująca od syryjskiej kapłanki sprawiła, że troska w jego oczach zniknęła. Właśnie dała mu coś, czego nikt inny nie potrafił. Dała mu nadzieję.
Obserwujący tę scenę Katulus z niechęcią odwrócił głowę.

Sertoriusz oblizał spękane od gorąca wargi i nakazał nowy manewr. Tam, po lewej, bitwa rozgorzała na dobre. Nasłuchiwał niczym zwiadowca. Jego zmysły go nie zawiodły. Zrozumiał, że barbarzyńcy starli się ze słabo wyszkolonymi rekrutami Katulusa.
– Tam! – wykrzyknął i wskazał kierunek.
Żołnierze śmiało ruszyli za nim. Sertorius chciał być dla nich przykładem. Wiedział, że to od jego postawy zależy jak będą walczyć. A pragnął, aby jego ludzie byli dziś byli niezwyciężeni.
Dostrzegł wyłaniających się wojowników. Wzniósł do góry tarczę i zablokował uderzenie przeciwnika. Pierwszego ciął, drugiego powalił na ziemię. I cały czas zagrzewał żołnierzy do walki. Patrząc na swego dowódcę, inni chcieli być tacy jak on. Poruszali się niczym błyskawice na niebie : atakowali, powalali wrogów i niestrudzenie parli do przodu. Czasami drętwiały im ramiona ze zmęczenia, ale wizja zwycięstwa dodawała nowych sił.
Przewaga Rzymian zaczęła być widoczna. Cymbrowie ustępowali. Gdy jednak pierwsze szeregi barbarzyńców próbowały się wycofać, następne, nie wiedząc co się dzieje, nie pozwalały na ten manewr. Tylne szeregi wciąż parły do przodu. Cymbrowie znaleźli się w śmiertelnym potrzasku. Powietrze wypełniły jęki zwijających się z bólu i konających barbarzyńców.
Ale ostateczny cios miały zadać pila. Już pierwsza fala oszczepów spowolniła dziką, nieokiełznaną masę, chociaż jej nie zatrzymała. Kolejni barbarzyńcy wyłaniali się ze szarej poświaty. To nie było zwykłe pole bitewne, to był przedsionek prawdziwego piekła. Zabrzmiał sygnał i następna fala oszczepów poszybowała w górę. Tym razem zadała straszliwe straty Cymbrom i zebrała śmiertelne żniwo.

Gdy Lucjusz Korneliusz znalazł się naprzeciw rozproszonej jazdy barbarzyńców, pobudził swojego konia do galopu. Był niczym Boreasz, gwałtowny i porywisty wiatr, zdolny do wyrządzania wielkich szkód. Jego nozdrza poruszały się rytmicznie, gdy wdychał tę mieszankę kurzu, krwi i śmierci. On i jego jeźdźcy w mig rozprawili się z nieskuteczną jazdą przeciwnika. Korneliusz wbił się we wroga i nawet na moment nie tracił tempa. Cały okurzony i umorusany krwią, tryskał dziką radością. Kochał walkę bardziej niż cokolwiek innego.
Z daleka dostrzegł znajomą sylwetkę i uśmiech rozjaśnił jego oblicze. Lugiusz, który jeszcze niedawno był wysłannikiem Cymbrów, także dostrzegł Rzymianina. Wśród rozszalałej bitwy wojownik ruszył na pewnego siebie legata.[…]
Starli się z sobą tak gwałtownie, że kopyta ich rumaków zaryły się w ziemi. Lugiusz przeleciał tak szybko obok, że Korneliusz poczuł podmuch powietrza na swojej twarzy. Ich miecze zadźwięczały, uderzenia stały się coraz częstsze, tak jakby obaj bardzo się spieszyli, aby zakończyć ten pojedynek. Ale to nie było takie proste. Każdy z nich był wytrawnym przeciwnikiem. Ich sprawność i siła mogły zapierać dech w piersiach. W pewnym momencie Korneliusz znalazł się na ziemi, a Lugiusz skoczył na niego. Szczepili się ze sobą, stękając z wysiłku i usiłując zdobyć przewagę. Wreszcie Lugiusz został odepchnięty do tyłu. Korneliusz, niewiele myśląc, zagarnął garść ziemi i rzucił w oczy przeciwnikowi. Wojownik krzyknął, a Rzymianin wykorzystał ten moment i przebił go mieczem na wylot. Barbarzyńca konając, osunął się na kolana.
– To nie była uczciwa walka – wycharczał – to…
Skargi swej już nie dokończył.
Lucjusz Korneliusz wyciągnął miecz i kopnął ciało Lugiusza.
– Na tym świecie nic nie jest uczciwe – stwierdził. Jego oczy przez chwile błądziły po trupie przeciwnika, którym wstrząsały śmiertelne drgawki.

Sertoriusz wciąż walczył wśród swoich ludzi. Nie liczył ilu przeciwników posłał dziś w zaświaty. Teraz też ciął jednego z nich, gdy zabrzmiał ostrzegawczy głos centuriona Marka:
– Uważaj, panie, za tobą!
Obrócił się do tyłu i dostrzegł potężnie zbudowanego Cymbra. Ten wyrósł z mieczem uniesionym nad Kwintusem, ale nagle stracił równowagę, zachwiał się i runął na ziemię. Sertoriusz znieruchomiał, ale tuż nad zabitym barbarzyńcą pojawił się na swym rumaku Lucjusz Korneliusz, cały we krwi wrogów.
– Teraz to ja jestem panem twojego życia – zabrzmiał jego cyniczny śmiech.
Setoriusz nie miał wątpliwości, że tamten właśnie ocalił mu życie. I że kiedyś przyjdzie mu zapłacić za tę pomoc.
Lucjusz Korneliusz właśnie rozgromił cymbryjską jazdę i uderzył na piechotę wroga. Tego dnia nie było dla niego rzeczy niemożliwych i Sertoriusz to zrozumiał.
Tuż obok nich pojawił się koń bez jeźdźca.
– Wsiadaj, pojedziesz ze mną – zawołał do niego Korneliusz – Czas zakończyć tę bitwę.
Kwintus Sertoriusz wspiął się na zwierzę i pomknął w ślad za Sullą.

Cymbrowie przegrywali.
Część ludzi, widząc beznadziejność sytuacji, próbowała się przedrzeć do swojego obozu. Tam, niespokojne o swoje życie i przyszłość czekały kobiety. Słyszały o samobójstwie teutońskich żon i nie chciały podzielać ich losu. Modliły się do swoich bogiń, ale wieści z pola walki nie były dobre.
Czuły zbliżającą się porażkę; nadciągała niczym gradowa burza, która miała położyć kres życiu jakie znały.
Gdy pojawili się pierwsi uciekinierzy z pola walki, w obozie Cymbrów zapanowały chaos i panika. Kobiety porwały za broń. Ich rozpacz i szał wycelowane były w ich mężczyzn. Dla nich nie było już przyszłości. Żony zabijały mężów, siostry braci, matki w amoku mordowały malutkie dzieci i siebie nawzajem.
Tuż za uciekinierami podążali żądni krwi Rzymianie. Jeden wielki krzyk uniósł się ku niebu.
Nad obozem wystrzelił czerwony płomień. Nikt nie wiedział skąd wziął się ogień. Tak jakby bogowie zakpili z losu ludzi, zarówno pałających żądzą zemsty Rzymian, jak i nieszczęsnych Cymbrów.
Sertoriusz, w tym oszalałym zgiełku, wstrzymał konia i patrzył oniemiały. Nie chciał już zabijać. Nie widział w tym żadnego sensu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że w tym dniu plemię Cymbrów podzieliło los swych braci Teutonów i na jego oczach przestawało istnieć. Mógł tylko bezsilnie przyglądać się tym makabrycznym scenom.
– Każ brać jeńców! – krzyknął do Korneliusza, chociaż nie wiedział czy jego głos dosięgnie tamtego.
Na niebie pojawiły się dwa orły, które nadleciały z przeciwnych stron. Ptaki wczepiły się w siebie i zwarte w dzikiej walce, zatoczyły koło na niebie.
Gdy Sertoriusz uniósł do góry głowę, jeden z nich z przeszywającym krzykiem runął w dół. Drugi, zwycięski, unosił się w przestworzach.
„Orzeł Mariusza”, pomyślał Sertoriusz, „ten przepowiedziany przez kapłankę. A więc jej przepowiednie się sprawdzają.” I poczuł, jak pomimo upału ogarnia go lodowate zimno.

Rozdział trzynasty. Raport

Po tym wszystkim mówiono, że wieści o wspaniałym zwycięstwie Orłów Republiki dotarły do Rzymu jeszcze tego samego dnia.
Różni ludzie widzieli tajemnicze znaki i odczytali wynik bitwy. Powtarzano sobie wiadomość o wygranej od Forum Romanum do najciemniejszych zaułków Wiecznego Miasta. Prawda była taka, że po odniesionym zwycięstwie konsul Mariusz wysłał do stolicy swojego szwagra, Gajusza Juliusza Cezara, aby ten obwieścił wszystkim radosną nowinę. Ale Cezar miał trudności z dotarciem do Rzymu, a gdy już przybył, wszędzie widział podekscytowane tłumy skandujące imię Mariusza.
Konsul był na ustach wszystkich. Małe dzieci uczyły się jego imienia, starsi chcieli być tacy jak on, każdy miał o nim coś do powiedzenia. Zdawało się, że marmurowe ściany świątyń, willi, budynków urzędów, a nawet szare i podniszczone kamienice na Eskwilinie szepczą jedno nazwisko: Mariusz, Mariusz, Mariusz…
Jego triumfalny wjazd do miasta był największym wydarzeniem roku. Na ulice wyległy tłumy. Przez długie tygodnie później nie mówiono o niczym innym. Mężczyźni chcieli znaleźć się na jego miejscu, kobiety zaś zazdrościły Julii Marii takiego męża.
Ta sytuacja, ten wszechobecny podziw sprawiły, że jego relacje z Katulusem znów stały się napięte. Mariusz zbierał laury i przyjmował honory, a Katulus nie chciał stać w jego cieniu. Pragnął też uchodzić za architekta tego wielkiego zwycięstwa. Obaj prześcigali się w pomysłach jak upamiętnić swój udział w wielkiej bitwie. Nikt już nie przejmował się losem pokonanych wodzów. Bojoryks i Lugiusz stracili życie w walce, a Teutobod wraz z pozostałymi wodzami Cymbrów i ich sojusznikami zostali straceni. Gawiedź rzymska miała swoje wielkie widowisko.
Rywalizacja obu polityków stawała się coraz bardziej zaciekła. Jednak lud rzymski widział w osobie Mariusza zbawcę ojczyzny i nikt tego nie mógł zmienić. Ani Katulus, ani inni przedstawiciele wielkich rodów. Mariusz znalazł się na szczycie. I nie zamierzał nikomu oddawać pola.

Kwintus Sertoriusz nie myślał o łupach, które zdobył.
Nie przykładał też wielkiej wagi do swojej popularności, chociaż ludzie poznawali go za każdym razem, gdy pojawiał się na ulicach. Zatrzymywali się, aby pogawędzić i nacieszyć oczy bohaterem Republiki. Opowiadano o nim legendy: o tym jak szpiegował wśród barbarzyńskich plemion, jak podczas zawieruchy pod Vercellae odmienił losy bitwy. Jawił się niczym tytan, mityczny bohater, w którego żyłach zapewne płynęła nieśmiertelna krew.
Pozdrawiano również jego matkę Reę, gdy w lektyce lub swoim powozie przemierzała wąskie uliczki wiecznego miasta. Dla niej jego powrót był największym błogosławieństwem. Ile to już razy się z nim rozstawała, by po długiej rozłące znów się cieszyć z jego obecności. Za każdym razem czekała niecierpliwie, odliczała dni i noce, modliła się i składała ofiary o jego bezpieczny powrót.
Matkę i syna łączyła szczególna więź. Ojciec Sertoriusza zmarł, gdy ten był jeszcze małym dzieckiem. Od początku to Rea pełniła rolę obojga rodziców. Chłopiec był dla niej wszystkim. To dla niego zdecydowała się porzucić rodzinną Nursję. Wybrała Rzym, gdzie przed jej jedynakiem otwierały się nowe możliwości kariery. Po cichu liczyła, że wybierze zawód adwokata (zawsze byli w cenie!), ale wkrótce po przyjeździe u chłopaka objawił się talent militarny.
Armia była jego żywiołem. Rea z jednej strony odczuwała dumę, z drugiej każdy jego wymarsz na nową kampanię budził u niej lęk. Lęk tak silny, że przez kilka dni po jego wyjeździe nie mogła sobie znaleźć miejsca, ani w domu na Awentynie, ani na piętrze eskwilińskiej kamienicy, która również należała do ich rodziny.
Od wczesnego dzieciństwa drżała o jego los. A niepewność życia, które on wybrał, tylko potęgowała jej obawy. Gdy wrócił z kampanii przeciw barbarzyńcom, jej radość była nieopisana. Sława jaką przysporzył nazwisku jej męża, budziła i w niej nieprzepartą radość. Po cichu liczyła, że teraz, gdy niebezpieczeństwo ze strony wrogich plemion zostało zażegnane, on osiądzie na dobre w stolicy i poświeci się pracy. Gospodarstwo w Nursji i domy w Rzymie wymagały czasu i nakładów.
Sertoriusz rozumiał jej obawy. Jak tylko wrócił do stolicy, rzucił się w wir obowiązków. Wiedział, że matka potrzebuje jego wsparcia. Była dla niego najważniejsza na świecie i pragnął sprostać jej oczekiwaniom.
Ale nie mógł zapomnieć dawnego życia. Kto raz zasmakował codzienności w castrum, kogo armia pochłonęła całkowicie, temu nie uda się wrócić do normalnej, zwykłej egzystencji.
I Sertoriusz o tym wiedział. Tęsknił za czynną służbą, za wymarszami ze swoim oddziałem. Tam, na jakąkolwiek ziemię Rzymu rzuciła go Fortuna, oddychał pełną piersią, tutaj w stolicy, dusił się i ogarniała go pustka. „Jak to możliwe, że we własnym domu czuję się tako obco.” zadawał sobie pytanie w duchu.
Dużo lepiej czuł się w Nursji. Zielone połacie bezkresnej przestrzeni wabiły go do siebie. Godzinami potrafił jeździć konno po okolicy lub wędrować w poszukiwaniu zwierzyny po okolicznych lasach… Nigdzie na świecie nie było mu tak dobrze jak tam.
Z Rzymu wyganiał go jeszcze jeden powód. Spotykał Klaudię Marcellę na różnego rodzaju przyjęciach i te spotkania wywoływały przykre uczucia w sercu. Była żoną innego, nie miał do niej żadnych praw. Starał się wszystkimi możliwymi sposobami o niej zapomnieć, ale to było arcytrudne zadanie.[…]
Czynił sobie wyrzuty i tak tkwił rozdarty między pragnieniem ucieczki z Rzymu a obowiązkiem wobec matki.

Ranek wstał już na dobre, gdy sala rzymskiego senatu wypełniła się ludźmi. Rozmowy cichły na korytarzach, a senatorowie zajmowali wyznaczone miejsca. Niektórzy uśmiechali się znacząco patrząc na Mariusza i jego oddział liktorów zmierzających ku podium. On sam dziwnie zamyślony, zajął swoje miejsce i dał znak ręką, aby obrady się rozpoczęły.
Niektórzy z senatorów znów wymienili między sobą spojrzenia. Najwidoczniej spodziewano się jakiegoś wydarzenia.
Znano już oficjalne raporty obu dowódców. Swoje raporty mieli też przedstawić legaci. Lucjusz Korneliusz był jednym z nich.
Gdy przyszła jego kolej, potrącił wstając śpiącego obok niego starszego senatora. Ten oprzytomniał natychmiast i nieco niepewnie rozejrzał się wokół. Lucjusz Korneliusz zszedł na dół niespiesznie, jakby od niechcenia.
Szedł, aby potwierdzić jedną prawdę : Senat rzymski miał tylko jednego aktora. I tym aktorem był właśnie Lucjusz Korneliusz Sulla.
Delikatnie strzepał proch ze swojej togi, rozejrzał się po zebranych. Czuł to napięcie. Nie spieszył się z zabraniem głosu. Wiedział, że zwlekając wywoła większy efekt. Gdy był gotowy, zaczął mówić spokojnym głosem:
– Dziś jesteśmy tu po to, aby uczcić wielkiego człowieka.
Lekki szmer popłynął po sali. Coś na kształt zdziwienia pojawiło się na twarzach obecnych. Wielki człowiek! Ci, którzy znali Sullę, wiedzieli, że przenigdy nie określiłby tak Mariusza.
– Ten wielki człowiek sprawił,– Lucjusz Korneliusz specjalnie zaakcentował te słowa – że dziś możemy obradować, że Republika nie zawaliła się na naszych oczach. On zapobiegł katastrofie, ku której nieuchronnie zmierzała. Uratował nas wszystkich.
Senatorowie nie wierzyli własnym uszom.
Mariusz podniósł do góry głowę, a jego czoło zmarszczyło się lekko.
– Tym człowiekiem, któremu my i Republika tak wiele zawdzięczamy – tu Korneliusz nabrał powietrza- jest … Kwintus Lutacjusz Katulus.
Już nie szmer, a fala okrzyków przetoczyła się przez senatorskie ławy.
Nawet wspomniany Katulus uniósł do góry brwi i zaskoczony wpatrywał się w Korneliusza. Ten, niczym niezrażony, stał jak triumfator i wodził oczyma po sali, badając efekt swoich słów. Twarz Mariusza zmieniła się nieco, ale nie wydawał się zaskoczony słowami legata. Wrzawa przycichła nieco, a Lucjusz Korneliusz podjął swoją opowieść. Mówił o błędach jakie Mariusz popełnił w kampanii przeciwko barbarzyńcom. Mówił z taką pewnością w głosie, że przekonałby nieprzekonanych. Swoje przemówienie zakończył peanem na cześć Katulusa, który w swojej mądrości i przenikliwości, naprawił wszystkie błędy Mariusza i ocalił Rzym od niechybnego upadku…
Od czasu do czasu zwolennicy Mariusza przerywali mu głośnymi wyzwiskami, ale konsul ze stoickim spokojem przywoływał ich do porządku.
– Czy to już wszystko, Lucjuszu Korneliuszu? – zadał pytanie, widząc, że legat umilkł.
– Tak, konsulu. Właśnie skończyłem – odparł Sulla, posyłając mu promienny uśmiech.
– Dziękuję ci za twój … bezstronny raport – Mariusz również odpowiedział uśmiechem.
Przypominali dwa drapieżne zwierzęta, które badają się przez chwilę, zanim zatopią się w dramatycznej walce.
Lucjusz Korneliusz wrócił na swoje miejsce odprowadzony okrzykami, ale i brawami ze strony senatorów powiązanych z Katulusem i starą arystokracją. Nie chciał być ich człowiekiem, ale wyraz twarzy Mariusza był bezcenny.
Kwintus Sertoriusz, który obserwował to wydarzenie, teraz usiadł na jednej z ław dla obserwatorów.
Jego oczy spoczęły na sylwetce Mariusza. „On mu nigdy nie daruje dzisiejszej zniewagi.” pomyślał ze smutkiem w duchu. I poczuł coś na kształt współczucia dla starego wodza. Ale obawy wzięły górę nad innymi uczuciami. „Przyjdzie kiedyś taki dzień, kiedy Mariusz przejdzie do czynów.” myślał gorączkowo. „Niech bogowie mają nas wtedy w opiece. I niech mają w opiece Rzym”.

Rozdział czternasty. Wygnanie

– Kwintusie Cecyliuszu Metellusie… Twój głos…
Słowa te wybrzmiały i po chwili zamarły w uszach wszystkich zgromadzonych. Oczekiwanie na odpowiedź wydawało się nie krótką chwilą, a wiecznością. Wiecznością, która miała zdecydować o przyszłych losach Rzymu.
– Mój głos – zabrzmiały słowa Numidicusa. Zawahał się. Wszyscy również wstrzymali oddechy w napięciu. Stojący nieopodal Saturninus zacisnął mocniej pięści,a jego twarz wykrzywiła się w nienaturalnym grymasie.
Mariusz triumfował. Oto zmusił znienawidzonego przeciwnika do głosowania. Cecyliusz Metellus Numidicus będzie musiał zaaprobować jego ustawę. Nie ma wyjścia. Jeżeli odmówi, będzie można wytoczyć przeciwko niemu proces. I pozbyć się go raz na zawsze. Mariusz zmrużył oczy z zadowolenia. Czekał.
– Mój głos – powtórzył mocniej Metellus. Przed chwilą obserwował jak jego koledzy senatorowie, jeden po drugim, składają przysięgę pod ustawą Mariusza. Co on im zrobił: przekupił? Zastraszył? Zagroził ich rodzinom, konfiskatą majątków? Tak bardzo się go bano, od kilku lat był niepodzielną władzą w Rzymie. Był konsulem. Metellus przesunął leniwie wzrokiem po zgromadzonych tłumach. Wiedział, że jeśli odmówi, ludzie zaczną się burzyć i wystąpią przeciw niemu. Mariusz długo na to czekał. Na tę chwilę triumfu.
Ale on, Kwintus Metellus Numidicus się nie ulęknie. Nie będzie taki jak inni. Nabrał powietrza i wyrzekł mocnym tonem:
– Odmawiam uznania tego prawa.
Wszyscy wymienili spojrzenia. Nikt nie mógł uwierzyć w to co właśnie uczynił Metellus. Przecież nie mógł odmówić, to byłoby równoznaczne z samobójstwem.

A jeszcze kilka dni wcześniej wydawało się, że katastrofy można uniknąć. Nawet Mariusz odmawiał podpisania się pod ustawą. Udawał życzliwość względem Numidicusa i innych senatorów. Metellus dal się zwieść tej grze pozorów. Odczuwał jednak wewnętrzny niepokój.
„Zakazuje się używania wody i ognia … każdy może zabić wygnanego, gdyby ten powrócił do Rzymu …”
Te słowa prześladowały Metellusa. Budziły go w nocy, czytał je w oczach napotkanych ludzi. Te słowa mówiły mu, że jego wróg przystąpił do ostatecznej rozgrywki. A on przegrywa tę walkę i jego dni w Rzymie są policzone.
Od tak dawna był głową Metellich. Rządził rodziną twardą ręką, chociaż stawało się to coraz trudniejsze. Poszczególni członkowie często działali na własna rękę i myśleli przede wszystkim o swoich interesach. Ale mimo tych przeciwności niektórzy twierdzili, że tylko dzięki niemu, jego ród utrzymał się tak wysoko.
Lecz teraz wszystko miało się zmienić. Tamten człowiek, ponury i skryty, piął się w górę i nie sposób było go zatrzymać . Metellus był człowiekiem twardo trzymającym się starych zasad, wierzył w dawną Republikę. Dla niego Gajusz Mariusz, ze swoimi reformami i nową wizją kraju, był zagrożeniem.
Od dłuższego czasu Numidicus z trwogą spostrzegał, że krąg sprzyjających mu ludzi wyraźnie się zawężał. Na ulicy odwracano się od niego; rozmowy milkły, gdy wchodził do różnych domów, do niedawna zamieszkałych przez przyjaciół. Przyjaciół! Dziś nikt nie posiadał w Rzymie przyjaciół!
Pomimo wszystkich sojuszy, krewnych i klientów, odczuwał dotkliwą samotność. „Gdy jest się na szczycie, otacza cię masa ludzi, każdy chce się ogrzać w blasku twojej sławy. A gdy idziesz na dno, nie ma przy tobie nikogo. Nikogo, kto podałby pomocną dłoń.” myślał gorzko. W takich chwilach tęsknił za bratem. Czasem się spierali, mieli odmienne zdania, ale potrafili być dla siebie wsparciem. Jego śmierć była bolesną stratą. Została mu po nim tylko bratanica, którą chciał wydać jak najlepiej za mąż. Jej narzeczonym był syn Marka Emiliusza Skaurusa, lecz skandal z jego udziałem i samobójstwo przekreśliło wszystkie plany Metellusa.
Przed oczyma stanęli mu wszyscy inni członkowie rodu. Najbliższa rodzina również zachowywała dystans. W tej gorączkowej atmosferze coraz częściej myślał o siostrze, Cecylii Kalwie. Ich relacje od dawna nie były przyjazne. Poróżniła ich osoba jej męża.
Postanowił ją jednak odwiedzić przed głosowaniem nad ustawą. Nie wiedział, czy ona go przyjmie w swoim domu. On, Metellus Numidicus, sumienie Republiki, nie był pewien, czy własna siostra zechce się z nim zobaczyć. Tylko dlatego, że postanowił nie brać w obronę jej męża, pretora Lucjusza Lukullusa.
Metellus wstydził się takiego szwagra. Senat wysłał Lukullusa do stłumienia rebelii niewolników, która wybuchła na południu Italii. Ten początkowo odniósł szereg wspaniałych zwycięstw, ale nie był w stanie odbić jednej z twierdz z rąk zbuntowanych niewolników. Kryzys przedłużał się. Senatorowie niewiele myśląc, postanowili zastąpić Lukullusa przedstawicielem rodu Serwiliuszy. I wtedy stała się rzecz nie do pomyślenia. Wściekły pretor, rozgniewany decyzją senatu, postanowił spalić za sobą swój obóz i zniszczyć wszystkie zapasy, które mogłyby pomóc Serwiliuszowi w walce. Tym samym ściągnął na swojego następcę nieuchronną klęskę.
To co uczynił Lukullus było niemożliwe do usprawiedliwienia. Wszyscy w Rzymie byli oburzeni i potępili pretora.
W tej sytuacji, nawet Metellus Numidicus, odwrócił się od szwagra. I odmówił siostrze pomocy. Lukullus musiał udać się na wygnanie.
W tych okolicznościach Metellus postanowił zobaczyć się z Cecylią. Jej dobro, a także dobro jej trojga dzieci , wciąż leżały mu na sercu.
Późnym popołudniem znalazł się przed bramą wjazdową wiodącą do rezydencji Licyniuszy, położonej w ustronnej części Palatynu. Jego przybycie wywołało prawdziwe zamieszanie. Niewolnicy biegali na wszystkie strony powtarzając jego imię, jakby je pierwszy raz usłyszeli. Wreszcie jeden z bardziej rozsądnych służących wprowadził go, a raczej wepchnął do obszernego triclinium.
Trwało tu zapewne przyjecie, chociaż próżno było upatrywać wśród gości szlachetnie urodzonych reprezentantów rzymskiej arystokracji. Na sofach i poduszkach wygodnie leżały i półleżały młode kobiety w zwiewnych strojach. Ich pochodzenia Metellus mógł się tylko domyślać. Pod ścianą stali młodzi, dobrze zbudowani mężczyźni, wśród których Numidicus rozpoznał co najmniej trzech najpopularniejszych gladiatorów w mieście. Na półmiskach i mozaice walały się resztki jedzenia i owoców. Niektóre z kobiet kiwały się sennie nad pucharami z winem.
Na głównej sofie, na której zwykle zasiadali gospodarze, półleżała Cecylia Kalwa. Mrużyła oczy, przyglądając się światu przez wielki zielony kryształ. Odsunęła go od oczu, wyraźnie zaskoczona nagłym przybyciem brata.
– A to dopiero niespodzianka!- wykrzyknęła, potrząsając jednocześnie wszystkimi swoimi cennymi bransoletami. – Mój sławny brat! Szlachetny Kwintus Cecyliusz Metellus Numidicus! W progach mojego niegodnego domu!
Kilka kobiet zachichotało.
Kwintus zagryzł wargi.
– Chciałem zapytać o twoje zdrowie, siostro. Czy aby niczego nie potrzebujesz? Ale widzę – tu rozejrzał się po wnętrzu -że masz wszystko czego pragniesz. – I omiótł zebranych karcącym wzrokiem.
Cecylia poruszyła się na sofie.
– Teraz pytasz czy cię potrzebuję? A gdzie byłeś wtedy, gdy ja i mój mąż żebraliśmy twojej łaski?
Numidicus westchnął.
– Nie mogłem postąpić inaczej. Twój mąż był winny.
– Nadal upierasz się przy swoim – Cecylia poderwała się z miejsca. Ujęła dzban z winem i nalała sobie pełen puchar, zanim stojący obok niej niewolnik mógł to uczynić. Opadła na sofę powoli sącząc trunek.
– Wielki Metellus Numidicus. Sumienie Republiki! Ty jeden wiesz kto jest winny, a kto nie. Rodzina się dla ciebie nie liczy – dorzuciła z wymówką w głosie.
– Rodzina jest dla mnie najważniejsza. Wszystko co czyniłem, uczyniłem z myślą o nazwisku naszego rodu.
– Właśnie – przerwała mu gwałtownie. -Tylko nazwisko jest dla ciebie ważne, nie człowiek. I dzięki tobie, mój mąż błąka się gdzieś po bezdrożach, a ja tu więdnę pośród samych kłopotów.
– Widzę, że raczej kwitniesz, niż więdniesz, droga siostro- odparł uszczypliwie Numidicus rozglądając się po wnętrzu. – Samotność ci służy. Znalazłaś sobie inne rozrywki.
Cecylia podniosła na niego wzrok.
– Myślisz, że jesteś taki mądry? Prawda jest taka, że grunt pali ci się pod nogami. Że żyjesz w niepewności jutra. Co uczyni Mariusz? Boisz się go, prawda? – wysyczała.
Numidicus milczał.
– Jesteś w potrzasku, gotowy nawet pojednać się ze mną. – dokończyła z pewnością siebie w głosie.
– Masz rację – odparł po chwilowym milczeniu – ale jest jeszcze jeden powód. Gdyby przyszło mi opuszczać Rzym, nie chcę rozstawać się z tobą w gniewie, siostro.
Napotkał na sobie zuchwałe wejrzenie muskularnego niewolnika stojącego tuż nad Kalwą. Pogładził się nerwowo po brodzie. Nie był nawykły do takiej bezczelności służby. Przystojny niewolnik prawdopodobnie odgadł myśli gościa, bo usłużnie pochylił się nad Cecylią i odebrał od niej puchar. Metella przyjrzała się jego dorodnej sylwetce, opiętej ciasną tuniką i oblizała wargi.
Zniesmaczony Numidicus spróbował zmienić temat:
– A gdzie są dzieci?
Cecylia z trudem oderwała wzrok od atletycznie zbudowanego niewolnika.
– Licynia składa wizytę w domu przyszłych teściów – oznajmiła – A chłopcy… – tu znów zwróciła się do swego ulubieńca – gdzie są chłopcy, Filoktecie?
– Ćwiczą ze swoim nowym greckim nauczycielem.
Cecylia roześmiała się jakby nagle przypomniała sobie coś zabawnego.
– A, prawda… są niebywale zdolni. Tak przynajmniej twierdzi ten nowy nauczyciel, za którego wydałam tyle pieniędzy… ciągle się uczą, są tacy mądrzy… Na pewno nie dadzą się tak podejść jak ojciec i wuj … – tu utkwiła oczy w bracie niczym sztylety. – Ale kto wie , może ich też pochłonie to miasto, pełne złych, zawistnych ludzi, którzy ich zniszczą. Na nic wtedy ich wiedza, książki, które przeczytali… tam nie znajdą prawdy…
– Powinnaś więcej się nimi zajmować. Wtedy wiedziałabyś gdzie i z kim są…
– Nie mów mi jak powinnam żyć – przerwała mu gwałtownie – Ty się już nie liczysz. Ani ty, ani Mariusz… obaj wkrótce będziecie tylko wspomnieniem, potomni mogą nie pamiętać waszych nazwisk… Może nikt nie zostanie zapamiętany tak jakby tego chciał… – dodała po chwili – Ale powiem ci jedno. Mój syn Lucjusz będzie wielkim wodzem, większym niż ty czy Mariusz… On stworzy z tej prowincjonalnej republiki prawdziwe imperium … Jeżeli czegoś żałuję, to jedynie tego, że nie będę wtedy żyć… Słyszysz? on będzie wielkim człowiekiem! – wykrzyczała bratu prosto w twarz.
Numidicus nic nie odrzekł. Mieszanina współczucia i rozczarowania odbiły się na jego twarzy. Zrozumiał, że jego wizyta dobiegła końca. Słowa były bez znaczenia. Oboje żyli w różnych światach, zbyt od siebie odległych.
Ruszył w stronę drzwi, a tam odwrócił się, by jeszcze raz objąć wzrokiem siostrę. Cecylia opadła na sofę i oddychała gwałtownie.
– Może mi nie wierzysz, ale ja naprawdę życzę tobie i twoim dzieciom jak najlepiej – powiedział z głęboką melancholią – Jeżeli tego chcesz, niech twoje życzenie się spełni. Niech Lucjusz uczyni z Republiki imperium…
I wyszedł, zanim zdążyła odpowiedzieć.

Metellus Numidicus po wizycie u siostry nie opuszczał domu przez kilka dni. Nie dlatego, że się bał. To wszechogarniający smutek i melancholia nie pozwalały mu wyjść na zewnątrz. Czas spędzał samotnie lub na rozmowach z ulubionym filozofem Stilo. Unikał nawet syna, który próbował go zachęcić do większej aktywności.
Dopiero zapowiedziana wizyta Marka Emiliusza Skaurusa wyrwała go z letargu.
Skaurus, pierwszy senator republiki, zjawił się późnym popołudniem.
Przez wiele dni po samobójstwie młodego Marka Emiliusza, jego ojciec nie udzielał się publicznie. Princeps senatus, pomimo swej rangi nie pojawiał się na posiedzeniach senatu ani nie brał udziału w świętach państwowych. Gdy jednak stanął w progach domu Metellusa, wywołał wielkie poruszenie. Młody Kwintus osobiście wprowadził ojca senatu do tablinum swojego ojca. Przyglądał mu się jednak z niedowierzaniem. Emiliusz przekroczył już sześćdziesiąt lat, ale po ostatnich wydarzeniach bardzo się zmienił. Zapadnięte ramiona, przygarbiona sylwetka i ziemista cera sprawiały, że wyglądał na dziesięć lat więcej niż miał w rzeczywistości. Metellus Numidicus również z trwogą dostrzegł tę zmianę. Odprawił prędko syna, choć ten ociągał się z wyjściem i wskazał miejsce gościowi.
Emiliusz usiadł z dużym wysiłkiem, a jego oczy były dziwnie zaszklone.
– Dziękuję ci przyjacielu, że przyjąłeś moje zaproszenie. Twoja obecność w tym domu wiele dla mnie znaczy – zaczął Numidicus – Wiesz jak ciężkie dni mamy za sobą . I obawiam się, że to nie koniec.
Skaurus, jakby zbudzony ze snu, potaknął na znak zgody głową.
– Dlatego w tych trudnych czasach powinniśmy trzymać się razem – ciągnął dalej Metellus – zwłaszcza, że Krassus i Katulus popierają teraz Mariusza.
– Twój konflikt z Mariuszem nie przynosi korzyści republice – odparł cicho Skaurus.
– To nie jest konflikt, to otwarta wojna – podkreślił Metellus – Jak inaczej nazwiesz to co uczynili ludzie Saturninusa?
– To prawda, otaczają go ludzie, którzy nigdy nie powinni być u władzy. Wciąż noszę ślad po ich argumentach… o tu.. na czole – dotknął ręką niewielkiej blizny, którą skrywał pod puklem siwych włosów.
Metellus doskonale pamiętał okoliczności, w których Skaurus odniósł ranę. I rękę, która odważyła się podnieść na ojca senatu. Norbanus nie miał wstydu. I chociaż później utrzymywał, że to nie on wycelował, przeczyli temu liczni świadkowie.
– Nie chcę już walki – wyszeptał Skaurus – Jestem starym, złamanym człowiekiem. – Oczy znów zaszły mu mgłą.
Metellus Numidicus szukał właściwych słów, ale przychodziło mu to z trudnością.
– Twoja strata jest bolesna. Sam nie wiem jak zachowałbym się, gdyby coś takiego spotkało mojego syna. Ale wiem jedno – nachylił się ku gościowi – jest wartość, która przewyższa wszystko inne: dom, rodzinę, więzy krwi. Tą wartością jest republika. Kim bylibyśmy bez niej? Powiedz sam.
Całe swoje życie służyłeś Rzymowi. Więc i teraz nie odwracaj się od kraju. Możesz sprawić, że twoje nazwisko nie zostanie zapomniane i starte niczym proch z powierzchni ziemi.
Skaurus wzdrygnął się słysząc te słowa – Co mam czynić?
– Przed wszystkim pomyśleć o znalezieniu żony, potrzebujesz syna.
– Nie chcę już syna.
– Pomyśl o swoim nazwisku – czy Marek Emiliusz Skaurus ma być ostatnim z rodu? Pomyśl o przodkach – tu Metellus zawahał się, bo żadnego znanego przodka z rodu Emiliuszów o przydomku Skaurus nie mógł sobie przypomnieć, ale niezrażony ciągnął dalej – ich duchy unoszą się na twoim ogniskiem domowym. Oni nie chcieliby, abyś zatracił się w głuchej rozpaczy. Jak republika ma przetrwać, jeżeli nie będzie w niej takich ludzi jak ty?
Skaurus milczał, ale słowa Metellusa mile połechtały jego próżność.
– Cóż radzisz? – zapytał po chwili wahania.
– Nasze rody miały się połączyć. Moja biedna bratanica miała zostać żoną twojego syna.
Skaurus wzdrygnął się na te słowa.
– Myślę, że nie powinniśmy rezygnować z tego przymierza – Numidicus nabrał powietrza – Jako jej opiekun, uważam, że to ty powinieneś poślubić Cecylię.
Brwi Skaurusa uniosły się wysoko.
– Ja? – przeraził się nie na żarty – Ja mógłbym być jej dziadkiem! – wykrzyknął. – Nie mogę się na to zgodzić.
– Obawiam się, że nasze rodziny nie mają wyboru. Co powiesz ludziom, którzy są od nas zależni ? Ten ślub miał być gwarancją pewnego układu sił w senacie. Nie możesz się teraz od tego wszystkiego odwrócić. Czy Marek Emiliusz Skaurus zapomina o raz danym słowie?
Tamten ciężko westchnął po tych słowach.
– My, ludzie honoru, których tak niewiele pozostało w Republice i z każdym dniem ubywa, my dotrzymujemy słowa. Bez względu na ofiarę jaką mamy ponieść – podkreślił znacząco Metellus.
– Twoje słowa są słuszne, ale…
– Nie możesz sobie pozwolić na wahanie. Nie teraz, kiedy Krassus popiera Mariusza. Chcesz aby tacy wichrzyciele jak Norbanus i Saturninus obrócili wniwecz wszystkie prawa Republiki? To wszystko na czym ona jest zbudowana ? Kilkaset lat tradycji?
Skaurus skrzywił się.
– Będę pamiętać do końca moich dni co uczynił ten łotr Norbanus i kto krył się za tym. Jednak – tu Skaurus popatrzył uważniej na Metellusa – rozumiem, że czujesz się coraz bardziej osamotniony po tym co się stało. Podniesienie ręki na kogoś twojej rangi…
– Skłamałbym, gdybym powiedział, że to małżeństwo nie leży w moim interesie. Nawet podwójnie. Jak ci wiadomo, po śmierci mojego brata, Cecylia mieszka pod moim dachem. Kwintus jest młodym mężczyzną… oczywiście w pełni ufam swojemu synowi. Ale lepiej nie kusić losu. Moja bratanica powinna mieć swój dom. Możemy pomóc sobie nawzajem. Cecylia to młoda, ale mądra kobieta. Jestem pewien, że może dać ci dużo szczęścia, a przede wszystkim może dać ci syna, który przedłuży twój ród… Nasze żony czasami nami rządzą, ale czym byłby ten świat, czym sami bylibyśmy bez nich – zakończył filozoficznie Metellus. Wielokrotnie wygłaszał tę formułkę publicznie. Skaurus uśmiechnął się mimowolnie.
– Zapewne masz rację.

Młody Kwintus chodził nerwowo po atrium. Gdy princeps senatus opuścił ich dom, od razu pospieszył do ojca.
– I jak ? Zgodził się nam pomóc? – zapytał bez wstępów.
– Weźmie Dalmatykę za żonę. Nie odwróci się od nas w godzinie próby – oznajmił Numidicus.
– Będzie jak chciałeś. – westchnął Kwintus mocno rozczarowany tą wiadomością.
– Czyżbym słyszał w twym glosie wątpliwość, synu? – zapytał Metellus.
– A gdybyśmy zaproponowali moją kuzynkę komuś innemu – Kwintus zdobył się na odwagę – komuś lepszemu, młodszemu…
– A kto jest lepszy niż sam princeps senatus? – wykrzyknął zdumiony ojciec. – Nie ma godniejszego od niego… Kogo mógłbyś zaproponować?
– Lucjusza Korneliusza Sullę…
– Kogo? – Metellus wykrzywił twarz w grymasie jakby uporczywie próbował skojarzyć to nazwisko. Wreszcie zrozumiał kogo jego syn miał na myśli . Jego oblicze zachmurzyło się jak niebo przed burza. – Będziemy udawać, że ta propozycja nigdy nie padła, a ja tego nie słyszałem – zwrócił się wreszcie do syna.
Kwintus zagryzł wargi.
– Chodź, pójdziemy powiedzieć matce i Cecylii jak wielki honor spotkał nasz dom.
Młody Kwintus wiedział już, że sprawa nie podlegała dyskusji.
– Pamiętaj, żeby trzymać się z daleka od tego człowieka – usłyszał jeszcze słowa ojca – Ród Metellich nigdy nie powinien być kojarzony z kimś pokroju Lucjusza Korneliusza Sulli…

Kolejne dni minęły w pozornym spokoju.
Aż nadszedł dzień głosowania. Dzień klęski.
A przecież ustawy Mariusza nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Były wymierzone w republikę, w jej prastary porządek. Metellus rozumiał prawa cywilizacji. Wiedział, że każdy ustalony porządek musi kiedyś upaść, a w jego miejscu wyrośnie następny. Był racjonalistą. Ale Mariusz, z jego polityką, jego pokrętnymi działaniami, był niczym ostrze wycelowane w serce Rzymu. Na to Kwintus Metellus Numidicus nie mógł się zgodzić.
Po przybyciu na plac Metellus wyraźnie się zmartwił. Ale dopiero gdy Gajusz Mariusz zagłosował za ustawą, zrozumiał , że to koniec. Że Mariusz zwyczajnie zakpił sobie z niego.
W szeregach senatorów nie dostrzegł najbardziej prominentnych polityków, m.in. Krassusa. Nie było też pierwszego senatora, Marka Emiliusza Skaurusa. Ten brak Metellus odczuł dotkliwie. Na nic sojusze, wszyscy opuszczali go niczym szczury. Każdy z senatorów kolejno popierał ustawy Mariusza. Niektórzy nie śmieli spojrzeć mu w oczy.
Gdy przyszła jego kolej, zapanowała głucha cisza.
Saturninus delektował się tą chwilą. Oto on i Mariusz odniosą upragnione zwycięstwo nad wrogiem. Metellus nie spojrzał ani razu na twarz konsula. Gdyby to uczynił, dostrzegłby lekko pochyloną do przodu sylwetkę Mariusza, a spuszczone oczy utkwione w jednym punkcie. Konsul czekał.
– Odmawiam uznania tego prawa. – zabrzmiały słowa Metellusa. – Odmawiam – powtórzył głucho, a jego słowa odbiły się echem po całym placu.
Mariusz odetchnął głębiej, ale wciąż nie podnosił oczu.
– Nie możesz odmówić – wybuchnął Saturninus – Te ustawy mają przejść jednomyślnie. Taki jest warunek. Jeżeli odmówisz …złamiesz prawo … można będzie wyciągnąć konsekwencje wobec ciebie … – zasyczał.
– Nie strasz, bo ja się twoich gróźb nie boję. Dziś masz władzę i wysuwasz groźby, a jutro zmiecie cię wiatr historii…
Saturninus chciał coś powiedzieć, ale nagle zamilkł dziwnie poruszony słowami Metellusa.
Ten wstał, jego oczy prześliznęły się poz zgromadzonych, zignorował konsula i wolnym krokiem ruszył przed siebie. Nikt nie śmiał go zatrzymać.
Wiedział, że jego syn go obserwuje i tylko jego zdecydowana postawa może przekonać młode pokolenie o zachowaniu dawnych wartości.

Tego wieczoru kazał przygotować podróż tylko kilku zaufanym służącym. Młody Kwintus ponuro śledził te przygotowania.
– Dokąd chcesz jechać? – odważył się zapytać.
– Jeszcze nie wiem.
– Zabierz mnie z sobą – jęknął głucho syn.
– Nie mogę. Musisz tu zostać i zaopiekować się matką, kuzynką, ludźmi, którzy nam zaufali. Wierzę w ciebie, synu. – W oczach młodego Kwintusa zaszkliły się łzy.
– Powinniśmy walczyć. Nie możemy się poddać. Zgromadzę najemników…
– Nie, tego nie wolno nam uczynić.
– Ale wygnanie, nawet dobrowolne… – Ojcze, każdy, ale nie ty… – w oczach Kwintusa oprócz łez zamigotała wściekłość.
Metellus patrzył przed siebie pogodzony z losem.
– Świat zmienia się na gorsze. A ja nie chcę żyć w takim świecie.
– Ojcze …
– Ty jeden dasz radę, synu. Krwi z mojej krwi. – Metellus przycisnął czoło do rozgrzanego z emocji czoła syna. – Niech bogowie mają cię w swojej opiece. I niech mają w swojej opiece naszą biedną ojczyznę.

Rozdział piętnasty. Ci, co sieją wiatr

Szmer fontanny wypełniał perystyl.
Lucjusz Korneliusz przymknął na chwilę oczy, rozkoszując się tym kojącym odgłosem. Była to jego jedyna przyjemność, bo od godziny niecierpliwie czekał, aż młody Kwintus Cecyliusz Metellus zechce go przyjąć.
Powoli tracił cierpliwość.
Ogarniała go irytacja, że ten młody arystokrata tak go traktuje. A przecież on pochodził z Korneliuszy! Ze starej, patrycjuszowskiej rodziny. Przez jeden, jedyny moment miał ochotę rozbić stojące nieopodal popiersie… W ostatniej chwili stłumił w sobie rodzący się gniew.
Spotkał go jednak afront, niezasłużona zniewaga. Postanowił odczekać chwilę i opuścić rezydencję Metellich.
Nagle jego uwagę przykuł inny szczegół. W drugiej części perystylu, pod kaskadą wschodnich, orientalnych drzew dostrzegł dwie kobiety. Jedna z nich zbierała kwiaty i układała je w koszu, trzymanym przez niewolnicę. Była młodziutka, mogła sobie liczyć może szesnaście lat. Jej ciemne włosy nie były splecione, ale opadały w miękkich falach aż do pasa. Suknia, z lekkiego materiału, delikatnie otulała jej dziewczęcą sylwetkę. Lucjusz Korneliusz skrył się za jednym z drzew, aby lepiej przyjrzeć się dziewczynie. Kobiety go nie widziały, oddane bez reszty swojemu zajęciu.
Pragnął zobaczyć twarz młodej kobiety. Chciał, aby odwróciła się choć na moment.
Zastanawiał się kim ona była. Numidicus przecież nie miał córek.
I wtedy go olśniło! Jego bratanica, Cecylia Dalmatyka mieszkała w tym domu. Stryj sprawował nad nią prawną opiekę. To na pewno była ona!
Przez swoją nieuwagę nadepnął na krzew obok. Rozległ się trzask łamanej gałęzi, obie kobiety spojrzały w tym kierunku.
Przez chwilę para czarnych, przepastnych oczu spoczęła na nim. Ale zanim zdążył się jej lepiej przyjrzeć, kobiety uciekły. Po chwili jedynym śladem ich obecności był porzucony kosz z kwiatami. W tym samym momencie Korneliusz poczuł dotknięcie na ramieniu. Stanął przy nim służący Cecyliusza Metellusa, równie pewny siebie i wyniosły jak jego pan. ” W tym domu nawet niewolnicy uważają się za lepszych od ciebie” pomyślał z goryczą.
– Dostojny Kwintus Cecyliusz Metellus czeka – usłyszał wypowiedziane wyniosłym tonem słowa.
Lucjusz Korneliusz w pierwszym odruchu zastanawiał się czy nie uderzyć aroganckiego służącego, ale ostatecznie udał się w ślad za nim.
Młody Kwintus przyjął go w obszernej bibliotece. Wszędzie krążyli niewolnicy, których zadaniem było przepisywanie ksiąg. Metellus siedział za bogato rzeźbionym biurkiem, czytając dokument.
Lucjusz Korneliusz rozejrzał się po obszernym pomieszczeniu, które śmiało mogło konkurować z salą posiedzeń senatu. Wreszcie, widząc brak zainteresowania ze strony gospodarza, chrząknął znacząco.
Kwintus Metellus podniósł głowę.
– A… Lucjusz Korneliusz… Co cię sprowadza w progi naszego domu?
Pytanie zostało zadane tak obojętnie, że aż ciarki przeszły Korneliuszowi po plecach.
Długo zwlekał z odpowiedzią. Wiedział, że ważą się losy republiki, że od tego co powie zależy również jego przyszłość.
– Martwię się o twoją rodzinę, panie. I o ciebie samego – zaczął w końcu.
– Doceniam twoją troskę, ale sprawy mojej rodziny ciebie nie dotyczą, Lucjuszu Korneliuszu – krótko uciął Kwintus.
– Wszystko co dotyczy Rzymu, dotyczy też mnie.
– Nie baw się ze mną w te twoje legendarne gierki słowne. Powiedz z czym przychodzisz, albo nie muszę ci tłumaczyć gdzie są drzwi.
Lucjusz Korneliusz uśmiechnął się z wyższością.
– Przyszedłem tu w dobrej wierze, aby pomóc waszej rodzinie rozprawić się z Mariuszem. Chciałbym też udzielić ci kilku rad, abyś mógł spełnić swoje największe marzenie.
Kwintus prychnął z pogardą.
– A jakie jest moje największe marzenie? – rozparł się wygodnie na krześle.
Zapanowało milczenie pełne wymownego napięcia.
– Chcesz wyjść z cienia swojego ojca. Pragniesz, aby ludzie patrząc na ciebie widzieli kogoś innego niż Numidicus.
Niewolnicy, którzy przysłuchiwali się tej scenie, stanęli jak wryci, patrząc na zaskakującego gościa. Twarz młodego Kwintusa kilkakrotnie zmieniała barwy. Skąd ten człowiek mógł wiedzieć, że on pragnie niezależności?
Klasnął w dłonie, a służący, jeden po drugim, przerwali swoje prace i opuścili bibliotekę.
– Ciekawa sztuczka – zauważył Korneliusz lekko się uśmiechając – muszę to wypróbować na swojej służbie.
– Nigdy więcej nie mów do mnie w ten sposób przy niewolnikach.
– Nigdy więcej nie przypominaj mi gdzie są drzwi.
Obaj mierzyli się wzrokiem niczym dwaj zapaśnicy, którzy mają za chwilę stoczyć walkę.
– Ja cię rozumiem – wolno kontynuował Korneliusz – nie jest łatwo żyć w cieniu wielkiego ojca. Nigdy nie możesz być naprawdę sobą, zawsze musisz grać narzucone role. Wiem jak to jest, gdy cały świat patrzy na ciebie i widzi kogoś innego niż naprawdę jesteś. Rozpaczliwie pragniesz być sobą i nie możesz.
Kwintus Metellus pobladł. Walczył ze sobą, usiłował dobrać właściwe słowa, ale nie potrafił przerwać Korneliuszowi. Cząstka jego samego słuchała chciwie tych słów, wiedząc, że były prawdziwe. Głośno nie zamierzał się jednak do tego przyznawać.
– Doceniam twoje intencje, Lucjuszu Korneliuszu. Wiem, że twoja pomoc jest bezinteresowna -tu Kwintus uśmiechnął się ironicznie. – Ale nie znasz mnie tak dobrze jak ci się wydaje. Nikt mnie nie zna. Jeżeli to wszystko co chciałaś mi powiedzieć – Metellus wrócił do swojej zwykłej roli: stawiającego się nad innymi arystokraty .
– Chciałem jeszcze o coś zapytać – Lucjusz Korneliusz sprawiał wrażenie niezrażonego. Jego bezczelność irytowała Kwintusa, ale ten walczył ze sobą, aby tego nie pokazać.
– Słucham.
– Zauważyłem w ogrodzie pewną kobietę…
– Pewnie moja matkę. Przekażę jej pozdrowienia od ciebie.
– Była zbyt młoda, aby być twoją matką, Kwintusie… Zdaje się, że to twoja kuzynka Cecylia Dalmatyka…
– Rzeczywiście, moja kuzynka mieszka tu od czasu śmierci stryja. Dlaczego interesuje cię jej osoba?
Kwintus mierzył go badawczo, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z prawdziwych intencji swojego gościa.
– Po śmierci młodego Skaurusa została bez narzeczonego, prawda?
– Mój ojciec zadbał o jej przyszłość przed wyjazdem. W odpowiednim czasie zajmę się przygotowaniami do ślubu… – podkreślił dobitnie akcentując każde słowo.
– Z pewnością – odrzekł Korneliusz. I znów wymienili między sobą spojrzenia, pełne skrywanej pasji. Metellus usiłował opanować wzburzenie. Jakim prawem ten człowiek pozwalał sobie na tak wiele? Korneliusz uśmiechnął się tajemniczo, w jego oczach czaiły się hardość i wyzwanie.
Zapanowało niezręczne milczenie, które Sulla przerwał swoim ujmującym głosem:
– Nie będę marnował twojego cennego czasu, Kwintusie Cecyliuszu. Kiedy będziesz gotowy, znajdziesz mnie.
Skinął lekko głową na pożegnanie i opuścił gościnne progi rezydencji Metellich. Ale wiedział jedno: zasiał w sercu młodego Kwintusa wątpliwości. Gdy wyszedł , Metellus poczuł, że jego życie mogłoby wyglądać inaczej. Że upragniona wolność była na wyciągniecie ręki. Że oto ten hardy i zuchwały człowiek mógłby pomóc mu uwolnić się od Mariusza i wszystkich wrogów.
Była tylko jedna przeszkoda, która powstrzymywała go przed przyjęciem propozycji Korneliusza. Najważniejsza. Ojciec…

– Potraktował mnie jakbym był jednym z jego klientów. Albo nawet gorzej – podniesiony głos Lucjusza Korneliusza odbił się od ścian sypialni w jednym z eleganckich, niedużych domów na Kwirynale. Nicopolis nabyła go po śmierci jednego ze starych senatorów, który nie pozostawił spadkobiercy. Teraz siedziała nago przed lustrem rozczesując swoje piękne, długie blond włosy.
– Musisz być cierpliwy – powiedziała przyglądając się krytycznie swojemu odbiciu.
– Ten arystokratyczny smarkacz działa mi na nerwy- rzucił Korneliusz i opadł na łoże – Nawet nie wiesz, ile razy chciałem go uderzyć podczas tej rozmowy. Ród Metellich! Kim oni są w porównaniu ze mną, Manliuszami, Fabiuszami czy Waleriuszami!
– Ale gdzie są dawne rody? gdzie oni wszyscy są ? – przerwała mu Nicopolis. Wstała i podeszła do łoża, zmysłowo opierając się o niego. – Manliusze są praktycznie na wymarciu, a o Fabiuszach czy Waleriuszach ostatnio nikt nie słyszał i nie sądzę, aby to się zmieniło w najbliższym czasie. Kto dziś pamięta o ich dawnych czynach? – zakpiła. – Nawet Serwiliusze przestali się liczyć. Chociaż … jak się miewa nowy kwestor urbanus Kwintus Serwiliusz Caepio? Na mieście było dziś spokojnie, więc wnioskuję, że jego ludzie nie pobili się z najemnikami Saturninusa…
– Tak, prawdziwa cisza przed burzą – mruknął Korneliusz – Syn złodzieja, który gdzieś ukrył złoto z Tolosy, stał się opiekunem skarbu państwa. Niewiarygodne! Trzy lata temu tłum by go zlinczował.
– Ludzie są nadal wściekli, tylko nic nie mogą zrobić…
– Ciekawe ile pieniędzy przysłanych przez Druzusa z Azji i wyłożonych przez Krassusa kosztował ten urząd? – zastanowił się Lucjusz. – to najdroższe stanowisko w historii republiki …
– Teraz rozumiesz dlaczego potrzebujemy Metellich. Od dwóch stuleci ich ród piastuje wszystkie najważniejsze urzędy w kraju. Mogą się kłócić między sobą, mogą się nie znosić. Ale są silni, bo jest ich wielu. Nawet Mariusz nie potrafi tego zmienić. I dlatego ucieka się do pomocy takich ludzi jak Saturninus.
– Czasami wolałbym być po jego stronie.
Nicopolis usiadła naprzeciw niego i ujęła jego podbródek – Nie mówisz poważnie. Ty masz inne zadanie. Musisz wykorzystać młodego Kwintusa, żeby zdobyć wpływy w tej rodzinie.
– Łatwiej byłoby wyczyścić stajnię Augiasza. Numidicus nigdy mi na to nie pozwoli.
– Numidicus przebywa na wygnaniu.
– Wciąż kontroluje rodzinę.
– Ale jest daleko. A poza tym nie będzie żył wiecznie.
Korneliusz uśmiechnął się do tej myśli.
Ale zaraz potem przypomniał sobie scenę w perystylu rezydencji Metellich. Czoło pokryły mu zmarszczki. Nicopolis dobrze znała ten odruch. Wiedziała, że coś więcej się za tym kryje.
– Co się dzieje? – spytała z troską. Złożyła pocałunek na jego ustach, ale on nawet tego nie zauważył.
– Nic – wyszeptał cicho.
– Wiem, kiedy coś cię trapi. I wiem, kiedy powodem jest kobieta.
Lucjusz Korneliusz spojrzał na nią i westchnął ciężko.
– Niczego przed tobą nie da się ukryć, prawda? – zapytał.
– Kim ona jest? – poczuła w sercu ukłucie zazdrości. Jego żony: Aelia, Julia nie liczyły się wcale. Sama zaaranżowała te małżeństwa. Ale tym razem intuicja podpowiadała jej, że to nie jest błaha sprawa. Że coś się z nim stało. – Byłeś w domu Numidicusa, więc musiałeś widzieć jego bratanicę.
Ton jej głosu był taki spokojny. Przyciągnął ją do siebie i namiętnie pocałował. Znała go doskonale, jak nikt inny na świecie. Ale nie mógł jej powiedzieć o tej burzy , która rozpętała się w jego sercu, po tym jak ujrzał Dalmatykę.
Gdy wreszcie wypuścił Nicopolis z namiętnego uścisku, wyszeptał jednym tchem:
– Nie ma innych kobiet oprócz ciebie.
Wiedziała, że to nie była prawda. I tym razem poczuła się zagrożona. Zawsze się bała że w jego życiu pojawi się kobieta, którą on pokocha bardziej niż ją. Ale wiedziała, że najważniejsza jest jego kariera. Była realistką. Małżeństwo z Cecylią Dalmatyką pomogłoby mu znaleźć się na szczycie.
– Nie rezygnuj z Metellich. To przez nich wiedzie twoja droga… – powiedziała z głębokim przekonaniem w głosie.
Wyszła prędko z pokoju, starając się ukryć zmieszanie. W korytarzu narzuciła na siebie zwiewną tunikę i z trudem powstrzymała spazmatyczny kaszel, który ją trawił od dłuższego czasu. Sięgnęła po niewielką chustkę i z mocą przycisnęła ją do ust. Ten kaszel coraz bardziej ją niszczył. Gdy spojrzała na materiał, z przerażenia cała zamarła. Na chustce widniały czerwone plamy krwi…

Wiadomość o wizycie Krassusa tylko pozornie wydawała się błahym zdarzeniem. Gajusz Mariusz odruchowo przygryzł wargi.
Fakt, że Krassus pofatygował się do jego domu osobiście, miał ukryte znaczenie. Wewnętrzny głos podpowiadał Mariuszowi, że to nie będzie kurtuazyjna wizyta.
Odczekał chwilę, próbując zebrać wszystkie siły niczym gladiator, który zamierza wkroczyć na arenę. Przez moment zamarł w skupieniu, mrużąc oczy i próbując odgadnąć czy tłum będzie przychylny jemu czy jego przeciwnikowi.
Dziś Mariusz czuł się tak samo jak gladiatorzy przed walką.
Krassus zdążył się już rozgościć w jego domu. Stał w rogu tablinum, przeglądając zwoje .
– To dzieła Panajtiosa ?
– Tak – odparł wymijająco Mariusz.
– Nie posądzałbym cię o sympatię dla filozofa z Rodos … – Lucjusz Krassus zmrużył oczy niczym rasowy drapieżnik .
– To nie jest towarzyska wizyta, prawda?
Uśmiech rozjaśnił oblicze starego wyjadacza. Krassus nabrał powietrza i rzekł zdecydowanie:
– Jestem tu, aby zadać tylko jedno pytanie: czy ty wiesz co czynisz?
– Od kiedy powtarzasz to co mówią wszyscy? Na bogów, Krassusie, wydawałeś się jedynym jasnym punktem na tle tej przegniłej masy jaką stała się nasza arystokracja.
Krassus uśmiechnął się do Mariusza pobłażliwie.
– Wiesz na czym polega twój prawdziwy problem, konsulu? Pragniesz od świata zbyt wiele. A świat nie może ci tego dać. Na tym polega różnica między mną a tobą. Ja wiem gdzie leży granica. A ty ciągle wyznaczasz sobie nowe.
Mariusz spochmurniał.
– Ten człowiek, Saturninus, miał być twoim największym sojusznikiem, a stał się twoim największym wrogiem. Jego zmienne ambicje ciągną cię w dół. Możesz nie słuchać innych, uważać, że źle ci życzą… Że cię oszukują. Ale przyjrzyj się poczynaniom Saturninusa i Glaucji za twoimi plecami. A może już o nich wiesz? – przyjrzał się bacznie twarzy Mariusza. Ten milczał.
Krassus uśmiechnął się domyślnie. Szpiedzy konsula na pewno go poinformowali o działaniach jego bliskich sojuszników.
-Nie przeczę, że ziemia dla twoich weteranów to rzecz ważna – ciągnął Lucjusz Krassus. – Przelewali za ciebie krew … za republikę… należy im się podziękowanie. Ale metody jakimi posługuje się Saturninus… Ten człowiek – tu Krassus jakby szukał odpowiednich słów – On stawia się wyżej od ciebie. A przecież bez twoich zbrojnych jest nikim. A ludzie, których dobiera sobie do pomocy, jak ten Lucjusz Equitius. On naprawdę ma czelność twierdzić, że jest synem Tyberiusz Grakchusa? Do czego to dochodzi? Ty chyba mu nie uwierzyłeś?
– Nie uwierzyłem – odparł sucho Mariusz.
– Ale niektórzy ludzie są podatni na tego typu brednie. Panoszenie się Saturninusa, jego pertraktacje z tym demonicznym królem Pontu…
– Przecież obraził posłów…
– … tajne rokowania ze sprzymierzonymi plemionami – ciągnął niezrażony Krassus , zerkając na Mariusza – Nie można mu pozwolić na podobne działania.
– On przynajmniej działa…
– W czyim imieniu ? Senatu ? Twoim? Musisz go przywołać do porządku, zanim dojdzie do najgorszego, do rozlewu krwi. Czy tym mnie słuchasz, Mariuszu?
Gajusz Mariusz oderwał wzrok od pewnego punktu, w który wpatrywał się od dłuższego czasu.
-Słucham. I w pełni podzielam twoje zdanie.
Krassus westchnął. Znał życie doskonale. I wiedział kiedy ktoś pod płaszczykiem gładkich słówek udawał, że się z nim zgadza.
-Teraz , gdy jesteśmy rodziną, gdy moja córka mieszka pod twoim dachem, musimy mówić jednym głosem -Krassus położył rękę na ramieniu konsula.
Mariusz znów ocknął się jakby z uśpienia – Będę o tym pamiętał – wyszeptał ledwie dosłyszalnym głosem.
Zasłona zakołysała się, gdy Lucjusz Krassus opuszczał tablinum willi Mariusza.
Gospodarz podszedł do biurka i zadał ciche pytanie:
-Słyszałaś?
Marta wyłoniła się z przepastnych mroków znajdującej się obok biblioteki. Marta, jego syryjska kapłanka, jego głos, który prowadził go przez bezdroża rzymskiej polityki.
– Słyszałam. Senat musi się bardzo bać, skoro skoro schował dumę i poprosił Krassusa o interwencję. Wiedzą, że nikogo innego nie posłuchasz.
– Tak, boją się … Boją się Saturninusa.
– A on posuwa się za daleko – przerwała Marta. – On i Glaucja chcą wyjść z twojego cienia. Nie możesz im na to pozwolić To ciebie wybrali bogowie. Nie ich.
Mariusz odwrócił się szybko w jej stronę :
– Mam się nimi martwić ?
Potrząsnęła głową .
– Nie, ale musisz być gotowy na różne rozwiązania…

Ptaki obsiadły dachy kilku smętnych czynszowych kamienic. Stroszyły swoje pióra, próbując wyłowić ciepłe promienie słońca, tak skąpe o tej porze roku. Jednak nagły ruch na dole ulicy sprawił, że ptactwo poderwało się do lotu z głośnymi okrzykami…
Grupa zamaskowanych, uzbrojonych mężczyzn zagrodziła drogę zmierzającemu na Forum kandydatowi na konsula.
-Nie szukamy zwady – zabrzmiał spokojny głos Gajusza Memiusza. Był to zrównoważony człowiek, słynący ze swojego opanowania w trudnych sytuacjach. Zdaniem wielu, tylko on nadawał się na konsula w tych niepewnych czasach. Ale nawet on odruchowo sięgnął do ukrytego w polach sztyletu. Kim są ci ludzie , którzy stoją mu na drodze, i to teraz , gdy zwycięstwo w wyborach jest niemal pewne?
– Zejdźcie mi z drogi – ponowił próbę Memiusz i skinął na swoich ludzi , aby ci ruszyli do przodu. W rękach przeciwników rozbłysły ostrza.
– Wy nie przejdziecie – w uszach rozbrzmiał mu złowrogi świst.
Napastnicy rzucili się na nich niczym głodne hieny na padlinę. Wywiązała się walka, szybka, brutalna, praktycznie jednostronna. W okamgnieniu bruk pokrył się czerwienią.
Po chwili wszystko ucichło, napastnicy uciekali w popłochu zostawiwszy za sobą stos ciał, między innymi Gajusza Memiusza…
Tylko ptactwo znów przysiadło na dachach w niemej zgrozie…

Rozdział szesnasty. Wrogowie publiczni

– Zamordowano go! Zamordowano kandydata na konsula… A ty, Gajuszu Mariuszu, patrzysz i milczysz!
Zdenerwowany głos Kwintusa Serwiliusza Caepio odbił się echem od ścian. Nadzwyczajne posiedzenie senatu dotyczące ostatnich wydarzeń przebiegało bardzo burzliwie. Mariusz z trudem panował nad emocjami senatorów.
– Wiedzieliśmy, że tak się stanie! Saturninus to bandyta!
Padały nowe oskarżenia. Senatorowie nie krepowali się, niektórzy wstawali gestykulując i krzycząc niezrozumiałe słowa. Po każdym zamieszaniu zwlekano chwilę z wznowieniem obrad.
Ale prym wiódł kwestor urbanus. Caepio ciągle krążył po sali, podburzał i wskazywał palcem winowajców.
-Gajusz Memiusz został zamordowany na ulicach Rzymu… w biały dzień! Na oczach wszystkich. A miał zostać konsulem Rzymu… Tak bardzo boicie się swoich przeciwników, że ich mordujecie?!
Spojrzał w kierunku Norbanusa, który z siedział z pochmurną twarzą i nerwowo strząsał ze swojej togi niewidzialne pyłki. Kilku senatorów wymieniło porozumiewawcze mrugnięcia. Znana była niechęć rodziny Serwiliuszy do Gajusza Norbanusa i jego sojuszników. W tym wypadku Saturninusa.
– Na wszystkich bogów, Mariuszu ! – grzmiał dalej Caepio – Przemów! Czy w tym kraju nie wolno kandydować na najwyższy urząd? Czy trzeba się bać, że dzień w którym legalnie zwyciężasz w wyborach będzie ostatnim dniem twojego życia?!
– Czego ode mnie oczekujecie? – pozornie spokojny głos Mariusza wypełnił salę.
– Konsulu… Oczekujemy, że rozwiążesz tę sytuację.
– Caepio ma rację. Tak dalej być nie może – do dyskusji włączył się Lucjusz Krassus. Elegancki i opanowany sprawiał wrażenie zdystansowanego do tematu.
– Saturninus pozwolił sobie na zbyt wiele – dodał Marek Antoniusz, surowy w swoich obyczajach mówca. – Cóż powinniśmy z nim uczynić?
– Na Polu Marsowym gromadzą się legiony przybyłe ze wschodu. Tytus Didius ściąga do miasta z większością swoich wojsk! – zakrzyknął inny senator.
– Didius zamierza odbyć triumf, wojsko nie wejdzie do miasta, aby uspokoić bandy Saturninusa – przytomnie wtrącił Katulus.
– Triumfy są najważniejsze, prawda? – zakpił Mariusz. – Ważniejsze niż porządek w mieście. A zatem nie liczcie na pomoc Tytusa Didiusa. – W szeregach senatorów zawrzało :
– Nie żartuj, konsulu, w takiej chwili…
Mariusz opanował się i zaczął znów spokojnym tonem:
– Nie żartuję… Ale pamiętajcie, że mówimy o człowieku, który pełni urząd trybuna. Należy mu się szacunek.
– Cóż mówisz? Że ze względu na urząd jest nietykalny?! Morderca?!
Konsul powiódł wzrokiem po zebranych. Wydali mu się tak odlegli ze swoimi problemami. Czuł się bardzo samotny, oderwany od tej rzeczywistości, która stała się jego udziałem.
– Nie możesz dłużej popierać Saturninusa, Gajuszu Mariuszu – wycedził Caepio. Nie możesz go chronić. Jeśli nadal tak będziesz postępował, staniesz w jednym szeregu z mordercami Gajusza Memiusza. Zatłukli go na ulicy…
Mariusz wbił niechętny wzrok w Serwiliusza.
-Caepio ma rację – przemówił Krassus – Nie możesz popierać obu stron. Musisz wybierać.
Antoniusz i Katulus nie odzywali się, ale Mariusz czuł ich badawczy wzrok na sobie. Saturninus i Glaucja oraz ich poplecznicy nie byli jego przyjaciółmi. Ale przez ostanie kilka lat byli mu potrzebni w wielu sytuacjach. Teraz czuł, że nadchodzi moment, aby się ich pozbyć.
Obaj rośli w siłę. Obaj stawali się zagrożeniem, również dla niego. Ale pozbyć się ich, aby zadowolić senat? Cóż otrzyma w zamian? Czy przestaną nim pogardzać? Uznają za równego sobie?
– Lucjusz Saturninus i Gajusz Glaucja powinni zostać uznani za wrogów publicznych i powinna ich spotkać zasłużona kara.
Mariusz nie zauważył kto wystąpił z tym wnioskiem. Ale czy to było istotne?
W takich sytuacjach senat był jednomyślny.
– Chciałbym uniknąć rozlewu krwi – podkreślił Mariusz.
– Krew już została przelana – parsknął gniewnie Caepio – krew zabitego Memiusza woła do nas.
Przerwano obrady, bo przybył posłaniec z wiadomością, że Saturninus i jego zwolennicy zabarykadowali się na Kapitolu…
– Wzięli zakładników? – dopytywał Katulus.
– Nie wiem, panie – odparł sługa.
– Widzicie?! – wykrzyknął Caepio – już się zaczęło!Chcą zniszczyć nasz świat…
– Ja się tym zajmę – oznajmił Mariusz – Nie ulegajcie panice. Wiem jak to rozwiązać. – I zanim ktokolwiek zaoponował oznajmił głośno – Uważam te obrady za zakończone.

Stado wędrownych ptaków przysiadło na dachu, połyskującego w słońcu Kapitolu.
Wokół budynku zgromadził się spory tłum ludzi, od najemników po zwykłych obywateli. Mariusz wraz ze swoimi ludźmi szybko przedarł się pod samą ścianę. Ludzie schodzili mu z drogi, jedni bardziej, inni mniej chętnie.
Jednak świadomość,że to Mariusz, oddziaływała na wszystkich.
– Jaka jest sytuacja? – zapytał jednego ze strażników.
– Ludzie Saturninusa zabarykadowali się w środku, najpewniej w sali ofiarnej. – odparł zapytany.
– Pójdę tam. – rzekł nagle konsul.
Kilka głosów zaprotestowało.
– Pójdę tam sam. I nie ważcie się iść za mną. – rzekł twardo Mariusz.
Zaniepokojeni strażnicy wymienili spojrzenia, ale nikt nie zaprotestował.
Oblężeni nie wierzyli, że mają do czynienia z samym konsulem. Ale po chwili, gdy rozpoznali Mariusza, wpuścili go do środka. Konsul przyjrzał się tym ludziom, gotowym na wszystko. Jedni siedzieli w nieładzie, inni pilnowali prowizorycznych barykad. Saturninusa znalazł w sali ofiar, w towarzystwie najbliższych sojuszników. Kilku z nich na widok Mariusza sięgnęło do mieczy, ale trybun upomniał ich wzrokiem.
– Senat wysyła pierwszego obywatela do rozmów z nami – Saturninus był nieco blady i w zabrudzonej odzieży, ale w niczym nie tracił swojej zwykłej elokwencji. – A jeśli weźmiemy cię na zakładnika? – zapytał przekornie.
– Jeżeli myślisz, że życie konsula cokolwiek znaczy dla senatorów, to jesteś głupszy niż myślałem – rzeczowo stwierdził Mariusz.
Saturninus zasępił się i nerwowo przygryzł wargi.
– Z czym więc przychodzisz? – zapytał, siląc się na spokój.
– Senat uznał was za wrogów publicznych – Mariusz rozejrzał się po zgromadzonych. Oprócz Saturninusa i Glaucji dostrzegł też Equitiusa, domniemanego syna Tyberiusza Grakchusa. – Żądają waszych głów.
– Nie pierwszy raz…
– Tym razem sytuacja jest poważniejsza. Zamordowaliście kandydata na konsula…
– Licz się ze słowami, Mariuszu.
Gajusz Mariusz zaczął się niecierpliwić.
– Zrozumcie powagę sytuacji.
– Tak łatwo nas nie wezmą. Możemy się długo bronić.
– Nie możecie tu siedzieć wiecznie. Odcięli wam wodę… Jesteście na uświęconej ziemi. Czyż nie lepiej stawić czoło argumentom w Senacie?
– Mamy iść na pewną zgubę?
– Gwarantuję wam bezpieczeństwo. Jeśli opuścicie Kapitol i udacie się do Kurii, nic wam nie grozi.
– I mamy w to uwierzyć? – pytał z niedowierzaniem Saturninus.
– Daję wam moje słowo.
– Musimy to przemyśleć.
– Decydujcie się . Byle szybko – sucho uciął konsul.
Saturninus i jego ludzie udali się do rogu sali. Mariusz obserwował ich z zaciekawieniem, przemieszanym z litością.
Saturninus długo coś tłumaczył zebranym. Kilku mężczyzn zwiesiło głowy, inni, między innymi Equitius zaczęło mocno protestować. Wreszcie rozmowy ucichły, a cała grupa rozproszyła się po sali..
Saturninus i Glaucja powrócili do Mariusza.
– Zaufaliśmy ci – rzekł trybun, a na jego pięknej twarzy po raz pierwszy odmalowała się obawa.
– I słusznie. Tu zostać nie możecie. Czekajcie na mnie. Wyprowadzę was stąd.
Mariusz odszedł odprowadzany niespokojnymi spojrzeniami. Glaucja podszedł do Saturninusa i cicho spytał:
– Wierzysz mu?
– Nie mam wyboru – podsumował Saturninus i ciężko westchnął.

Caepio zamierzał wymknąć się z domu szwagra tak, aby nikt nie zauważył jego nieobecności. Był już przy bramie, gdy usłyszał pełen zaskoczenia głos:
– Dokąd się wybierasz?
Odwrócił się i dostrzegł stojącego tuż za nim Druzusa.
– Sytuacja wymaga działania – oznajmił Caepio – Są w Rzymie osoby, które nie boją się podejmowania decyzji.
– Czy te osoby wiedzą, że mamy prawo i konsula, który postanowił rozwiązać tę trudną dla nas wszystkich sytuację?
– Konsula? – parsknął Caepio – Mariusz będzie ich chronił do upadłego. Nie można pozwolić, aby tacy wrogowie publiczni jak Saturninus i Glaucja uniknęli kary.
– Zmieniłeś się – powiedział rozczarowany Druzus.
– Ja?! To ty wróciłeś ze wschodu zupełnie odmieniony. Uważasz, że jesteś nietykalny, bo stoi za tobą Krassus?
Wzmianki o Krassusie były dla Druzusa niczym policzki. Poczuł się dotknięty, chociaż starał się tego nie okazywać.
– Zastanów się – perswadował – Lepiej zostać w domu. Atakujesz Saturninusa, bo chcesz się zemścić na Norbanusie za krzywdy wyrządzone twojej rodzinie…
– Nieprawda. Czynię to dla dobra kraju, który byłby lepszy bez plebejskich śmieci… – stwierdził Caepio ruszając do wyjścia.
I rozpłynął się w mrokach wieczoru, zanim zaskoczony Druzus znalazł słowa, aby mu odpowiedzieć… Kwintus Serwiliusz Caepio, niegdyś jego najlepszy przyjaciel, stawał się dla niego zupełnie obcą osobą. „Kraj byłby lepszy bez plebejskich śmieci” rozbrzmiało mu na nowo w uszach. I poczuł dziwny skurcz w sercu, bo przecież i jego ród miał plebejskie korzenie…

Rzeka ludzi płynęła w stronę Forum.
Przemknęła przez Vicus Tuscus, wzdłuż licznych sklepów i księgarni. Połączyła się z dopływem nadciągających ludzi z Vicus Jugarius, a później niczym wielka wezbrana fala zalała Forum. Przetoczyła ludzkie masy obok majestatycznej świątyni Zgody oraz dumnie połyskującej w słońcu dawnej rezydencji królewskiej.
Wąskie uliczki wypełniły się równie szybko ludźmi. Podniesione okrzyki stopniowo zmieniały się w jeden złowrogi pomruk. Na Forum rzeka skręciła i pomknęła w stronę Kurii, którą otoczyła zwartym kołem. Fala uderzyła w masywne drzwi, ale te, chociaż wydały z siebie głuchy jęk, to jednak nie puściły.
Myślano tylko o tym, że Saturninus jest w środku. Dzień wcześniej Mariusz umieścił go pod strażą w Kurii, czekając na decyzje senatorów. Gwarantował trybunowi oraz jego ludziom nietykalność i uczciwy proces.
Nie przewidział jednak nastrojów społecznych i ciągle obecnych podżegaczy.
A wezbrana rzeka ludzka tłoczyła się przed budynkiem Kurii.
Z tłumu padały coraz bardziej agresywne okrzyki:
– Mordercy! Nie pozwólcie mordercom kalać świętej ziemi senatu rzymskiego!
Wreszcie młody Serwiliusz Vatia, przedstawiciel jednej z patrycjuszowskich rodzin, rzucił gromkim głosem do zebranych:
– Na co czekacie? Aż Saturninus podpali Republikę, a Mariusz mu na to pozwoli? Konsul i jego ludzie są tu tylko po to, aby chronić morderców! Albo sami weźmiemy sprawy w swoje ręce, albo to koniec Rzymu jaki znamy! Kara dla Saturninusa i jego bandy powinna być jedna!
Rzeka ludzi zaszemrała i ruszyła do przodu. Po drodze wyrywano fragmenty kramów, sklepów; zabierano wszystko co mogło służyć za uzbrojenie.
Kilkoro ludzi zaczęło wspinać się na dach Kurii i zrywać poszycie.
Wtórował im dziki okrzyk tłumu.
Gajusz Mariusz konno próbował się przedrzeć pod budynek Kurii, ale tłum mu to uniemożliwiał. Jego ludzie również zostali zepchnięci na bok.
Wtedy zwrócił się do nadbiegającego Kwintusa Serwiliusza Caepio.
– Powstrzymaj swoich ludzi!
Caepio omiótł wzrokiem wezbraną ludzką ciżbę.
– Myślisz, że ktokolwiek jest ich w stanie teraz opanować?! – zawołał do konsula.
Mariuszowi wystarczyła chwila, żeby zrozumieć, że to była prawda. Fala wydała pomruk, wezbrała, wreszcie napięcie sięgnęło zenitu. Ludzie w dalszym ciągu zrywali dach. Elementy poszycia, kamienie ciskano na dół. Słychać było przeraźliwe krzyki zgromadzonych w Kurii ludzi. Wreszcie strop runął na oblężonych. Dziki okrzyk radości przeszedł przez tłum. Jeszcze dzikszy rozległ się, gdy boczne drzwi Kurii nagle się otwarły i ujrzano w nich uciekającą postać.
– To Glaucja! – zakrzyknął ktoś z tłumu – nie pozwólcie mu zbiec!
I wściekła fala ruszyła za uciekającym.
Mariusz poczuł, że oczy zachodzą mu mgłą. Z trudem się opanował. Część ludzi, mimo grożącego zawaleniem dachu, wtargnęła do środka.
Znaleziono trupy Saturninusa i Lucjusza Equitiusa.
Wywleczono ich zakrwawionych i rzucono na bruk.
Mariusz zsiadł z konia i na drżących nogach podszedł do ciała Saturninusa. Niewiele mógł rozeznać z jego tak pięknej niegdyś twarzy. Pochylił się nad nim, a wtedy dłoń Saturninusa zacisnęła się niczym obręcz na jego przedramieniu.
– Zdradziłeś nas! – wyszeptały pozbawione kształtu usta. I natychmiast zalały się krwią. Ludzie Mariusza rzucili się, aby oderwać konsula od zakrwawionej masy. Ale ręka Saturninusa opadła, a on sam zastygł w przedśmiertnych konwulsjach.
Dwóch ludzi pomogło podnieść się Mariuszowi, lecz on ich natychmiast odprawił. Znieruchomiał, ciężko oddychając i wpatrując się w trupa Saturninusa. Po chwili odwrócił się i ruszył w stronę swojego konia, a ludzie, oniemiali ze zgrozy, ustępowali mu miejsca. Nie chciał na nich patrzeć, na ich pełne wyrzutów spojrzenia. Był w pełni świadomy, co myślą. Dziś Saturninus, a jutro oni.
Norbanus splunął, kiedy Mariusz przechodził obok niego, ale konsul nawet tego nie zauważył. Wsiadł na konia i zawrócił go, chcąc znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Nagle wśród ludzi stojących w tłumie dostrzegł syna swojego wroga. Młody Kwintus Cecyliusz Metellus wbił w niego ponure, pełne wyrzutów spojrzenie. Ledwo dosłyszalny szept dobiegł z jego ust:
– Nigdy nie będziesz jednym z nas – usłyszał Mariusz. Te słowa powiedział do niego kilka lat wcześniej jego ojciec, Metellus Numidicus.
Mariusz stracił z oczu młodego Kwintusa. Próbował odnaleźć go wzrokiem w tłumie, ale ten jakby się rozpłynął.
Mariusz uświadomił sobie, że to co się stało, było w pewnym sensie winą Metellich. Numidicus pozostawał na wygnaniu, ale wciąż mu zagrażał. Cała ich rodzina pragnęła się na nim zemścić. A on tak bardzo chciał im dorównać. „Nigdy nie będziesz jednym z nas”. Arystokracja znów zamknęła przed nim drzwi.
Mariusz poczuł, że cały jego świat się wali. Że przygniata go potwornym ciężarem.
Nie wiedział jak i kiedy znalazł się przed własnym domem. Nie poznał, kto otworzył mu drzwi.
Skroń pulsowała mu niemiłosiernie. Oczy zachodziły mgłą. Wszedł chwiejnym krokiem do środka. Ostatnim wysiłkiem woli skupił się na osobie Julii Marii, która nadbiegła z wiadomością, że Lucjusz Krassus zabrał córkę z ich domu. Nie chciał małżeństwa Licinii z jego synem! Ostateczne upokorzenie ze strony arystokracji.
Mariusz zrozumiał, że przegrał wszystko, co można przegrać. Że nic nie będzie takie jak przedtem. Wszystko zaczęło wirować wokół niego.
Nie słyszał już nic więcej: ani nawoływań służby, ani przeraźliwego krzyku Julii, która próbowała go podtrzymać. Runął na posadzkę i otoczyły go ciemnoś

Niedaleko zachodniej bramy, tajemniczy jeździec wstrzymał swojego wierzchowca. Spojrzał aż na horyzont, tam gdzie wschodzące słońce wyłaniało się leniwie zza chmur. Patrzał jak urzeczony na czerwoną wstęgę, która przecinała niebo.
Wschodził nowy dzień, a on czekał na kogoś. Wreszcie pojawił się zakapturzony osobnik, rzucający trwożne spojrzenia na wszystkie strony. Nieśmiało podszedł do jeźdźca.
-Spisałeś się – powitał nowo przybyłego siedzący na koniu Lucjusz Korneliusz. – Należy ci się nagroda – i rzucił sakiewkę z pieniędzmi mężczyźnie. Ten sprytnie pochwycił ją w locie i skłonił się.
– Gajusz Mariusz był przekonany, że Saturninus działa na jego niekorzyść – oznajmił zakapturzony osobnik.
– To akurat była prawda – podkreślił Korneliusz z uśmiechem – dziel i rządź – dodał ciszej.
– Co mówisz, panie? – zapytał mężczyzna w kapturze.
– Mówię, że nad Rzymem właśnie wschodzi słońce – dokończył Lucjusz Korneliusz w zamyśleniu, wracając spojrzeniem do przepięknego widoku.

Autor: Joanna Morgan

Opowiadanie w świecie antycznego Rzymu.

IMPERIUM ROMANUM potrzebuje Twojego wsparcia!

Jeżeli podobają Ci się treści, jakie gromadzę na portalu oraz, którymi dzielę się na kanałach społecznościowych, wdzięczny będę za jakiekolwiek wsparcie. Nawet najmniejsze kwoty pozwolą mi opłacić dalsze poprawki, ulepszenia na stronie oraz serwer.

Wesprzyj IMPERIUM ROMANUM!

Wesprzyj IMPERIUM ROMANUM

Dowiedz się więcej!

Wylosuj ciekawostkę i dowiedz się czegoś nowego o antycznym świecie Rzymian. Wchodząc w poniższy link zostaniesz przekierowany do losowego wpisu.

Losowa ciekawostka

Losowa ciekawostka

Odkrywaj tajemnice antycznego Rzymu!

Jeżeli chcesz być na bieżąco z najnowszymi wpisami na portalu oraz odkryciami ze świata antycznego Rzymu, zapisz się do newslettera, który jest wysyłany w każdą sobotę.

Zapisz się do newslettera!

Zapisz się do newslettera

Księgarnia rzymska

Zapraszam do kupowania ciekawych książek poświęconych historii antycznego Rzymu i starożytności. Czytelnikom przysługuje rabat na wszelkie zakupy (hasło do rabatu: imperiumromanum).

Zajrzyj do księgarni

Księgarnia rzymska

Raport o błędzie

Poniższy tekst zostanie wysłany do naszych redaktorów